Justin Trudeau znów nie zdobył większości w parlamencie, stracił zaś sporo na wiarygodności To była jedna z najdziwniejszych kampanii wyborczych w historii Kanady. Głównie dlatego, że cały czas przewijało się przez nią zasadnicze pytanie – dlaczego w ogóle rozpisano te wybory? Przekonującej odpowiedzi nie był w stanie udzielić nawet ten, który podjął decyzję o przedterminowej elekcji, czyli Justin Trudeau. Kiedy w połowie sierpnia niespodziewanie zaprosił Kanadyjczyków do urn, interpretacja tego ruchu wydawała się jeszcze w miarę łatwa. Partia Liberalna, która w poprzednich wyborach, w 2019 r., nie zdobyła samodzielnej większości, miała coraz większe problemy ze skutecznym sprawowaniem władzy. Kierowanie rządem mniejszościowym i szukanie poparcia – 13 brakujących głosów – dla kolejnych politycznych projektów było za każdym razem trudniejsze. Ponadto wyczerpywał się już zawarty na wiosnę „covidowy konsensus” – nieformalne porozumienie największych partii w parlamencie, zakładające względną zgodę co do kierunku zarządzania pandemicznym kryzysem. To dzięki niemu Kanada relatywnie dobrze znosiła czas zarazy, będąc w pewnym momencie nawet globalnym liderem w kontraktowaniu szczepionek na mieszkańca. Wszystko to jednak przeszło do historii, bo choć pandemia jeszcze w kraju nie wygasła, a wariant Delta niebezpiecznie zwiększa hospitalizacje zwłaszcza na zachodzie Kanady, przeciwnicy premiera nie zamierzali utrzymywać rozejmu w nieskończoność. Do ofensywy przeszła zwłaszcza Partia Konserwatywna, w którą nowe życie tchnął Erin O’Toole. 48-latek z niewielkim doświadczeniem w polityce najwyższego szczebla, który wcześniej przez 12 lat służył w kanadyjskiej marynarce, skąd przeniósł się do pracy jako prawnik korporacyjny, stworzył jeden z najambitniejszych programów wyborczych w najnowszej historii Kanady. Skutecznie mobilizował swoich wyborców tradycyjnymi, prowolnościowymi postulatami, takimi jak odwrócenie decyzji Trudeau o zakazie sprzedaży cywilom ponad 150 typów automatycznej i półautomatycznej broni palnej, a zarazem zdecydował się na odważne posunięcia światopoglądowe, np. stwierdzenie, że konserwatyści nie będą już jednoznacznie odrzucać pomysłu podatku węglowego. Przez ostatnie cztery tygodnie wiele wskazywało, że to ryzyko mu się opłaci. Stał więc w opozycji do Trudeau, który, wbrew nadziejom, że w ciągu miesiąca od decyzji o wyborach poparcie dla jego partii wzrośnie, szybko znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Niemal przez całą kampanię liberałowie i konserwatyści szli łeb w łeb, oscylując wokół 30% poparcia. Nie mogli więc ignorować tego, co działo się w tle, a tam przez ostatnie miesiące doszło do ciekawych ruchów. Rosła popularność lewicowo-separatystycznego Bloc Québécois, topniało natomiast poparcie dla Zielonych. Szum, choć głównie medialny, robiła nowo powstała Kanadyjska Partia Ludowa, założona przez byłego ministra w rządzie Partii Konserwatywnej Maxa Berniera. Wpisujący się w nurt globalnego populizmu Bernier, garściami czerpiący z kampanijnych scenariuszy Donalda Trumpa (z głównym sloganem wyborczym, „Canada First”, na czele), swój program opierał na skrajnym liberalizmie gospodarczym i wolności osobistej, a popularność zyskiwał zwłaszcza wśród antyszczepionkowców i przeciwników restrykcji pandemicznych. Ostatecznie z wielkiej chmury spadł mały deszcz, bo wybory nie przyniosły nikomu oczekiwanych rezultatów. Liberałowie znów wygrali, ale znów nie mają większości. Mało tego – 158 mandatów, które będą kontrolować w nowym parlamencie, to niemal dokładna powtórka z poprzedniego rozdania, kiedy partia miała ich 157. Innymi słowy, wyniki ubiegłotygodniowego głosowania jednoznacznie potwierdziły tezę, która przez kanadyjskie media i opinię publiczną przetaczała się od ogłoszenia elekcji: Justin Trudeau rozpisał przedterminowe wybory kompletnie po nic. Ponownie będzie szefem rządu mniejszościowego, szukając poparcia dla pojedynczych ustaw wśród partii opozycyjnych. I choć na papierze układ sił w parlamencie niespecjalnie się zmieni, tym razem premierowi może być jeszcze trudniej rządzić, bo problemów przybywa, a chętnych do wsparcia jego projektów – wręcz przeciwnie. W ostatnich miesiącach na liberałów spadła fala krytyki, m.in. za niewystarczającą przejrzystość pandemicznych zakupów i brak zdecydowanych ruchów w polityce finansowej. Chociaż kanadyjska gospodarka prawie w całości odbiła się już po zapaści wywołanej zeszłorocznym lockdownem, przeciwnicy Trudeau uważają, że mogłaby rozwijać się szybciej. Premierowi dostało się też za kilka wyraźnych błędów w polityce zagranicznej – konserwatyści zarzucali mu opieszałość w organizowaniu akcji ratunkowych w Afganistanie, a fakt, że przyśpieszone wybory ogłosił dokładnie w dniu przejęcia Kabulu
Tagi:
Chiny, covid-19, Donald Trump, Erin O’Toole, geopolityka, Huawei, Indianie, John Fitzgerald, Justin Trudeau, Kanada, korporacje, Kościół katolicki, liberałowie, lockdown, Max Bernier, Meng Wanzhou, pandemia, polityka, polityka międzynarodowa, rdzenni mieszkańcy Ameryk, Robert Lloyd Schellenberg, wojna w Afganistanie, wybory