Próbowałem zrozumieć teatr

Próbowałem zrozumieć teatr

Jestem byłym krytykiem teatralnym, który przeszedł na tak zwaną drugą stronę Rozmowa z Jerzym Koenigiem – krytyk teatralny. Dziennikarz „Dialogu”, „Współczesności”, redaktor naczelny „Teatru” (1968-71). Od 1966 r. wykładowca w warszawskiej PWST (obecnej Akademii Teatralnej), założyciel Wydziału Wiedzy o Teatrze (1975). Wieloletni szef Teatru Telewizji, redaktor programujący w TAPTiF SA. Czwarty sezon jest dyrektorem Starego teatru w Krakowie. – Już czwarty sezon jest pan dyrektorem krakowskiego Starego Teatru. Jak się pan tam czuje? Czy bał się pan objąć to stanowisko? -W tym wieku? Jak się czuję? To widać. Ale przynajmniej niczego już się nie boję… Wkrótce po tym, jak zostałem dyrektorem Starego, spotkałem na lotnisku w Katanii przyjaciółkę „krytyczkę” z Niemiec, która powiedziała: „Ho, ho, ho! Odważny jesteś! Są dwie bardzo trudne funkcje w Polsce do spełnienia: jedna to być papieżem, druga – być dyrektorem Starego Teatru”. Od początku wiedziałem, że się nie boję, a nawet cieszę się, bo dzięki nowej funkcji będę mógł trochę pomieszkać w pięknym Krakowie. -Na temat trudności zarządzania Starym Teatrem krążą legendy… – Znam te legendy… Że zespół jest trudny, że ciągle mają tam miejsce nieprzyjemne wydarzenia o charakterze pozaartystycznym itd. Straszono mnie przykładem Krystyny Meissner, mówiono: „Wygryzą cię”. Jedyny kłopot polegał na tym, że musiałem tam trochę „posprzątać”, pogodzić ludzi skłóconych ze sobą, żebyśmy mogli razem robić teatr, a nie boczyć się nawzajem z powodu jakichś tam dawnych wojen punickich. – Kiedyś sam pan mówił, że środowisko teatralne nie lubi krytyków. – Proszę pani, ja tak dawno temu byłem krytykiem teatralnym, że najstarsi ludzie tego nie pamiętają… Pierwszy tekst opublikowałem w 1954 r. W ciągu ostatniego 25-lecia w ogóle nie pisywałem o teatrze, bo mi nie wypadało – dziewięć lat byłem kierownikiem literackim w Teatrze Dramatycznym, ponad 15 lat spędziłem w telewizji jako szef Teatru Telewizji, więc nie mogłem pisać o „konkurencyjnych” teatrach. – Jeśli nie uważa pan siebie za krytyka, w takim razie – za kogo? – Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Zawsze jestem w kłopocie, gdy mnie pytają o zawód. Mutant – to nie brzmi dobrze. -Co pan wpisuje w kwestionariuszu? – Kiedyś to było proste, mówiło się: „inteligencja pracująca”. W dowodzie osobistym mam napisane „literat”. Ale jaki tam ze mnie literat? Wiersza nie napisałem, sztuki nie napisałem, powieści nie napisałem… Jeśli już muszę wymienić zawód, mówię: jestem byłym krytykiem teatralnym, który przeszedł na tak zwaną drugą stronę. Nie podaję, że jestem wykładowcą akademickim, bo ta nazwa trochę mnie peszy. A już najbardziej jestem speszony, gdy spotykam piękne dziewczyny, a one mówią: „Dzień dobry, panie profesorze”. Nigdy nie wiem, czy ze mnie nie kpią. – Czy jako krytyk doświadczył pan wrogości środowiska? – Wrogości to za dużo powiedziane. Nikt mnie nie pobił, ani mi nie wygrażał. Natomiast dawniej w rozmowie spotykałem się z argumentem: ty nic nie rozumiesz, przecież krytyk jesteś. A krytyk nic nie potrafi, tylko się czepia. – Pewien reżyser powiedział mi kiedyś ze złością, że wszyscy krytycy to sfrustrowani, niespełnieni reżyserzy albo aktorzy. Zgadza się pan z tym? – Ja bym to inaczej nazwał. Krytycy chcą wydawać wyroki, od których nie ma apelacji. I to zgodnie z kodeksem, który sami wymyślili. Ale prawie nikt nie zwraca na nich uwagi… Zresztą wcześniej było podobnie, nie przypominam sobie, żeby za mojego życia zdjęto jakiś spektakl dlatego, że krytyk napisał miażdżącą recenzję. – Proszę się przyznać, czy jest pan niespełnionym reżyserem albo aktorem? – Reżyserem nie. Nigdy mnie nie kusiło, żeby wyreżyserować przedstawienie, w przeciwnym wypadku dawno już bym to zrobił. Nie miałem też najmniejszej ochoty, żeby napisać sztukę. Natomiast zagrać? Skarżyłem się różnym reżyserom, że nikt mnie nie obsadza, ale bez skutku. Kiedyś marzyłem o jednej roli, Chlestakowa w „Rewizorze” Gogola, bo mógłbym zagrać siebie. Teraz co najwyżej kuratora zakładów dobroczynnych mógłbym zagrać w tej sztuce… – Czy ma pan na sumieniu zawodowym rzeczy, których do dziś pan się wstydzi? – Tak. Wstydzę się, że zjechałem kiedyś „Biesy” w reżyserii Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze, przeciwstawiając je przedstawieniu Janusza Warmińskiego w Ateneum. Wstydzę się, że przejechałem się po „Namiestniku” Hochhutha w reżyserii Kazimierza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 50/2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska