Rozrost administracji centralnej od 1990 r., jest wręcz przerażający Rozmowa z prof. Witoldem Kieżunem – Czy w Polsce próbowano podjąć skuteczną walkę z biurokracją? – Nie, i o to mam straszny żal. Rozrost administracji centralnej od końca 1990 r., czyli od momentu, gdy już nie istniała biurokracja partyjna, jest wręcz przerażający. Koniec 1990 r. – 46 tys. zatrudnionych, koniec 1998 r. – już 126 tys. (Największy przyrost zanotowały Kancelarie Prezydenta, Premiera, Sejmu i Senatu). W porównaniu z innymi państwami takie tempo stanowi ewenement, pobiliśmy wiele rekordów światowych. Przykładem choćby liczebność kadry kierowniczej. W 1998 r., przed tzw. reformą centrum, mieliśmy 112 ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu. Teraz – 118, podczas gdy Francja, obok Belgii kraj o najbardziej rozbudowanej biurokracji w Europie Zachodniej, ma ich zaledwie 32. Zatrudnienie w polskich ministerstwach w ciągu 10 lat nie spadło nawet o jedną osobę. – Dlaczego tak się stało? – Przeprowadzając radykalną transformację i reformując państwo, mieliśmy kapitalną szansę, którą zaprzepaszczono. Ja wielokrotnie apelowałem, by w Polsce stworzyć nowoczesny, oszczędny system administracyjny, mający dwa szczeble, funkcjonujący z udziałem struktur organicznych – czyli związków (jak np. związki gmin) tworzonych doraźnie, dla określonych potrzeb. Przewiduje je nasza ustawa o gminach, bardzo nowoczesna, która budzi wręcz zachwyt zachodnich specjalistów. Filozofią tego aktu prawnego jest oddolna inicjatywa obywateli w rozwiązywaniu problemów przekraczających kompetencje i możliwości jednej gminy. W tym celu gminy mogą samodzielnie tworzyć własne związki, mające osobowość prawną. To jest właśnie samorządność – sami się rządzimy, sami budujemy koncepcje organizacyjne, sami tworzymy związki gmin. Miałem nadzieję, że taki właśnie będzie system administracyjny Polski: gminy – związki gmin – 49 województw – związki województw, tworzone stosownie do potrzeb (np. dla realizacji polityki regionalnej). Szereg państw wprowadziło, bądź wprowadza dwuszczeblowy model administracyjny. Jest to możliwe dzięki stałemu rozwojowi technik informatycznych. Problem obszaru przestał już być kryterium dla budowy struktury organizacyjnej państwa. Można tworzyć znacznie większe jednostki organizacyjne, likwidowane są szczeble pośrednie, zmniejsza się zatrudnienie w administracji. – Wspomniał pan jednak, że taki dwuszczeblowy system wymaga nowoczesnych technik informatycznych, z którymi w Polsce krucho, potrzebna jest też sprawna łączność i komunikacja. – Nieprawda, że jest z tym krucho. Mamy prawie 7 mln komórek, 10 mln zwykłych telefonów, 2 mln komputerów osobistych, niemal dwie trzecie polskich rodzin ma samochody (więcej na wsi niż w miastach). Tam zaś, gdzie jeszcze są braki w tej infrastrukturze, można je z łatwością usunąć, właśnie na to przeznaczając środki, które teraz wydaje się na zwiększanie liczby zatrudnianych urzędników i gigantyczny rozrost biurokracji, zwłaszcza powiatowej. Nasze powiaty są wręcz nonsensownym zaprzeczeniem racjonalnego zarządzania. Z uporem maniaka przeforsowano utworzenie nie powiatów, ale powiacików z ogromnym, niepotrzebnym aparatem administracyjnym, mającym mało do roboty. Podstawowe obszary działania powiatu to zdrowie i oświata. Tylko, że zdrowiem zajmują się kasy chorych, w powiatach są samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej z osobowością prawną. Podobnie z oświatą – przecież teraz szkoły są w coraz większym stopniu autonomiczne i nie potrzebują rozbudowanego, powiatowego nadzoru. Na jeden powiat przypada średnio tylko 103 tys. mieszkańców. W każdym państwie europejskim, gdzie istnieją analogiczne struktury, mieszka w nich znacznie więcej ludzi. W dodatku nasze powiaty pozbawione są majątku, bo do szkół, szpitali i domów pomocy społecznej, stanowiących ich mienie, trzeba tylko dopłacać. Typowy polski powiat ziemski to 30-tysięczne miasto i 50 tysięcy ludzi w ośmiu gminach. Tą małą jednostką kieruje starosta, wicestarosta, 3-5-osobowy zarząd, 21-osobowa rada powiatu. W mieście mamy jeszcze burmistrza i 23-osobową radę miejską. Całe to grono pobiera wysokie apanaże i korzysta z najrozmaitszych przywilejów na koszt podatnika. W San Diego – mieście wielkości Warszawy – rada miejska liczy osiem osób. W 8-milionowym Nowym Jorku – 81 osób. Premier Kanady nie ma służbowego samolotu, lata Air Canada, a jego gabinet nawet się nie umywa do gabinetu pierwszego lepszego polskiego ministra. W tak bogatym kraju
Tagi:
Andrzej Dryszel