Zabrał jedno naczyńko i cały swój mały realizm: trzaskanie drzwiami, pełne namysłu stand-upy przy lodówce, powiadomienia z iPhone’a. Kałuże wody przy wannie, szkliste, ścięte powłoczki białka na kuchence. I wyprowadził się. W jego pokoju, którego tak brakowało, wreszcie można postawić suszarkę na pranie i trzy stare walizki. A na półce – katalogi z wystaw i książki benefisy, wydawane z okazji stulecia szacownej instytucji, przewodniki po stoczni, antologie poezji litewskiej. Skarpety sparowane, w szafce czyste kubki (tyle ich mamy?), w komodzie pierwszy raz to nie szatan zwycięża. Leżę na łóżku z czystym psem w czystej pościeli i serio się zastanawiam, po co mi ten porządek. Trudno nawet zrobić zakupy. Kilka dni z rzędu kupuję za dużo chleba, a przecież wyjadacz poszedł już w dorosłość i sam po sobie wyrzuca niedojedzony chleb. Jabłka od dwóch dni leżą na stole kuchennym. Dwa dni! Jabłka! Próbuję uwierzyć własnym oczom. Zjadam pięć na pięć kupionych serków, mleko zrobiło się zsiadłe. I przede wszystkim noce – są wyludnione. Światła pogaszone, nikt nie robi kawy o trzeciej nad ranem, nie gotuje makaronu ze swoją dziewczyną, szepcząc i śmiejąc się: Ciszej! Ciszej! Cicho! Rozmawiamy przez telefon – nie o sprawach, sprawy są załatwione. Tak, nie, OK, pa. Dwie i pół minuty. Następnym razem jest lepiej, mam szczęście, robi kardio, więc po prostu jest na zewnątrz, szybkim krokiem mierzy okolicę. Chętniej rozmawia i humor ma dobry. Mówię za szybko, nerwowo, nie mam na to formuły. Mam pytać, jak mu minął dzień? Mam opowiedzieć, jak mi minął dzień? Panicznie szukam w głowie czegoś, co okaże się odpowiednie, naturalne. Mówię, co tam u psa. Ale co tam u psa: starzeje się, kuleje na tę samą łapę, wchodzi do jego pokoju i obwąchuje materac. Kładzie się pod drzwiami. Tego ostatniego nie mówię. Właściwie śmieszna jestem: młody dorosły wyprowadził się niedawno, niedaleko. A ja jestem zajęta i wydawało się, że trzeba mi tylko skupienia, żeby akapity dosłownie sypały mi się z rąk. Że po prostu się nie daje, bo jest ciągły łopot, łomot, dzwonki, szum wody, smażenie, skrzypienie, zagadywanie na korytarzu: widziałaś może takie spodnie czarne? Czarną koszulkę? Czarne skarpetki? Czarną koszulę? Czarną kurtkę? I potem półgodzinne odkłaczanie wszystkiego tego, co było czarne, zanim kłaki, zanim pies. I moja mina, że tam mi się gotuje tekst, a stoję wygięta i on trzyma, a ja odkłaczam, albo odwrotnie. W każdym razie gada się dobrze, kończymy, 20 minut. Sukces! Tylko jak następnym razem trafić w to kardio? I co z tym pokojem? Chyba otwarty. Zamknięty wygląda, jakby tam siedział – przy komputerze, ze słuchawkami, wśród tysiąca kubków, z których każdy od tygodnia prowadzi własne życie biologiczne. Więc pokój otwarty. Ładny widok z korytarza też się wreszcie otwiera – kończy oknem, za którym wiosna przypuściła atak na kilka coraz mniej rachitycznych drzewek. I co ja zrobię z tym widokiem? Przechodząc między pokojami do kuchni albo na zewnątrz, staram się tam po prostu nie patrzeć. Ile to jest „za często”? Dzwonić (a nie, nie, nie mam żadnej sprawy i nic się nie stało), odwiedzać. Czy to za dużo mówić: zostaw sobie klucze, zostaw? Czy ja nie przekazuję podskórnie jakichś resentymentów, jakichś świństw? Boże, jak ja się uśmiecham, nigdy jeszcze się tak nie szczerzyłam, radość! Byle do windy i tam już można. A przecież wszystko jest, jak miało być. Powiem więcej, wszystko jest dobrze. Zrośnie się. A jak nie zrośnie, to może tak miało być, nie? Teraz tylko trzeba się cieszyć. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint