Przerabiać na rozumne kopyto

Przerabiać na rozumne kopyto

Jakie pozycje już nie pasują do listy szkolnych lektur Po co? Po co dzieci mają czytać książki? Odpowiedzi jest kilka. Bo tak się utarło, bo muszą wciąż podtrzymywać umiejętność składania liter – od podstawówki do ewentualnej matury – bo powinny znać kod kulturowy i np. rzucić od niechcenia: „A imię jego czterdzieści i cztery” albo: „Miałeś, chamie, złoty róg” czy „Trzeba uprawiać własny ogródek”. Bo nie zaszkodzi rozwijać uczucia wyższe, empatię, inteligencję emocjonalną, bo dobrze mieć choćby nieduże rozeznanie i ciut wiedzieć, czym się różni literatura piękna od tekstów użytkowych, bo… Zapewne ileś jeszcze powodów by się znalazło. Mamy wrzesień, czyli nadeszła pora roztrząsania podstawy programowej, a zwłaszcza listy lektur. Każdy ma jakieś pomysły, czego nie powinno być, a co musi zaistnieć koniecznie. No przecież „Jak hartowała się stal” Ostrowskiego albo „Huragan” Ossendowskiego, albo… Decydują własne wspomnienia, sentymenty, poglądy polityczne, bieżące bliższe bądź dalsze kontakty z literaturą. Powiem coś, co może zabrzmi niepopularnie, ale przygotowana na rok szkolny 2020/2021 lista lektur obowiązkowych oraz uzupełniających na wszystkich poziomach nauczania wcale nie wydaje mi się taka zła. Że co? Że ramoty tu znajdziemy albo jakieś światopoglądowe smutasy? Że młodzi nie chcą w ogóle czytać (półprawda), że rwą się do komiksów lub gier komputerowych? To niech się rwą, my teraz o literaturze. Na obiad też jada się zupę i drugie danie. Oczywiście jeśli wypowiada się polonistka (jak tu podpisana) bądź polonista, to jak niepodległości będą bronili każdego tytułu. A niech się dzieci męczą. A bardziej serio? Musimy poważnie się zastanowić nad postawionym już pytaniem: po co są lektury szkolne. Nikt nie lubi przymusu, więc wielu młodych na wszelki wypadek otrząsa się ze wstrętem, ale jakąś wspólną podstawę musimy mieć, no i technicznie niemożliwe jest omawianie z każdym czegoś innego, za to powinniśmy zachęcić do późniejszego samodzielnego czytania, wyrobić nawyk, potrzebę. To prawda, że kolejne młode pokolenia mniej lubią obcować z litym tekstem, ponieważ mają coraz więcej innych atrakcji, bo górę bierze kultura obrazkowa, a nas wszystkich ogarnia rosnące lenistwo umysłowe (zmierzch pewnej cywilizacji?) i stajemy się nad wyraz praktyczni. Jeżeli coś nie przynosi natychmiastowych wymiernych korzyści, jawi się jako nieprzydatne. No a ile metrów zboża (pardon, anachronizm) bądź ile hamburgerów czy smartfonów przyniesie znajomość „Pana Tadeusza”? Ale czy to znaczy, że możemy np. zagubić w pokładach pomroczności jasnej prośbę do Bogurodzicy – tej, co sławiena i zwolena (bo przegłos polski jeszcze tu nie zaszedł) – o zbożny pobyt na ziemi i rajski przebyt? Nie! – jakem polonistka. Takich przykładów można przywoływać na pęczki, aż pod ich ciężarem omdleją przeciążone uczniowskie mózgi. Nie ulega wątpliwości, że podstawa programowa jest przeładowana, ale jaki znaleźć klucz do jej odchudzenia, jaką dietę zastosować? Ile głów, tyle pomysłów – subiektywnych. Jedno z kryteriów usunięcia lektur to ich zbytni anachronizm. Oczywiście powinniśmy wiedzieć, jak wyglądało życie naszych przodków, ale może warto zredukować część tytułów opisujących rzeczywistość słabo przystającą do naszych czasów? Weźmy „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren (wiem, wiem, kilka pokoleń lubiło tę książkę). W maleńkiej szwedzkiej wsi mieszkają sympatyczne dzieciaki, które żyjąc po sąsiedzku, porozumiewają się światłem latarki albo za pomocą kartek umieszczanych w pudełku po cygarach, przesuwanym na sznurku łączącym okna. Jakby nie mogły skorzystać z ajfonów. Wiosną (chyba) plewią rzepę, biorą udział w sianokosach, śpią w stogu siana, a ruszający się ząb wyrywają za pomocą nici i klamki, nie dostając kolorowego plasterka ani odznaki „Dzielny pacjent”. Egzotyka. Tak, rozumiem, że to jest o przyjaźni, że to wzór prostego, solidnego życia, ale te wartości dadzą się pokazać również w bardziej współczesnych warunkach. To samo dotyczy „Chłopców z Placu Broni” Ferenca Molnára. Potyczki małych mężczyzn w Budapeszcie roku 1899, zdrady, pochopne oceny, testosteronowe ambicje i wzruszająca (to dobry kawałek literatury) scena śmierci Nemeczka mają bardzo od nas odległą oprawę scenograficzną. Ta powieść stanowi przeciwwagę dla „Ani z Zielonego Wzgórza”, ale z największym bólem serca powiem: Ania może też już się zestarzała, choć legion świadomych swojej wartości kobiet z fantazją wyrósł

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 38/2020

Kategorie: Kraj