Ludzie sami sobie zabraniają celebracji śmierci i żałoby, bo trzeba biec dalej, zarabiać, odkuć się Marek Bieńczyk – pisarz, eseista, tłumacz, autor eseistycznej opowieści o śmierci matki Jest pan uznawany za erudytę, konesera słowa, ale „Kontener” to najmniej erudycyjna, najmniej skomplikowana, ale zarazem najbardziej osobista książka. – Faktycznie przyczepiła się do mnie – nieco na wyrost – łatka erudyty, ale zawsze staram się, żeby erudycja czemuś służyła. Te wszystkie nazwiska, nawiązania literackie są mi potrzebne, aby powiedzieć o czymś fundamentalnym dla naszego życia. „Kontener” to zapewne bardzo, może najbardziej osobista moja książka, ale zamiarem nie było żadne brzuchomówstwo intymne, matka jest tu przykładem, punktem wyjścia, bardziej figurą niż realną postacią. Dlatego może zostać wpleciona w konteksty, powiedzmy, erudycyjne. Jest postacią uniwersalną, totemiczną. W książce pisze pan, że podobnie jak istniała potrzeba odrealniania matki za życia, istnieje potrzeba jej odrealniania po śmierci. – Kiedy zacząłem pisać książkę, zauważyłem, że wypieram wspomnienia z matką, nie chcę ich przywoływać, ale zarazem czuję jej obecność. Może obecność nie jest odpowiednim słowem, nie chodzi o wiarę w życie pozagrobowe, nie jestem wierzący, chodzi mi bardziej o taką widmowość w realnym świecie. Odrealnianie matki, to znaczy widzenie jej pod różnymi postaciami – właśnie totemicznymi, zwierzęcymi – było mi potrzebne, może też po to, by odrealnić siebie samego: poprzez doznanie jej obcości, jej panteistycznego bytu w różnych postaciach, sam wkraczałem w pewną nierealność, której potrzebowałem, by poczuć w sobie zmianę. Był pan bardzo blisko związany z matką? – Powiedziałbym raczej, że byłem związany z jej egzystencją, a nie z jej życiem. To znaczy widziałem przez nią wyraziście, czym jest nagie istnienie, naga egzystencja, a mniej mnie zajmowało jej życie konkretne, codzienne. Na pewno wpłynęło to na mój sposób postrzegania świata. Nie miałem potrzeby pisania o matce, jaką była w życiu; żadnych wspomnień, ta książka nie była dla mnie formą terapii ani nostalgicznego przywoływania przeszłości. „Kontener” zaczął się od obrazu: pół roku po śmierci matki trafiłem na inwazję jętek, owadów, których dorosłe życie trwa ledwie dzień. Ten obraz nalotu efemeryd utkwił mi w pamięci, ale dopiero po kolejnych sześciu miesiącach go zapisałem. W międzyczasie przeczytałem opowiadanie Faulknera „Czerwone liście”, miałem też kilka ważnych snów, które zapamiętałem. Te obrazy i doświadczenia to był początek książki. „Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy”, ta scena staje się refrenem książki. „Kontener” jest więc pieśnią o nieobecności, a efemeryczne jętki są symbolem ulotności życia. Warstwa literacka jest panu potrzebna, bo pan by chyba nie potrafił napisać intymnej książki. – Ma pan rację, nie potrafiłbym. Książkowa matka nie jest postacią z krwi i kości, czytelnik nic o niej nie wie jako o konkretnej osobie. W „Kontenerze” nie pojawi się słowo mama, chociaż w realnym życiu tak do niej mówiłem. Pisałem tę książkę także dla ludzi, którzy doświadczyli już utraty kogoś bliskiego, i dla tych, którzy wkrótce będą mieli to przed sobą. Poczucie straty to wiodący temat w pana twórczości. O utracie – choć zawsze w inny sposób – pisał pan w „Melancholii”, „Terminalu”, „Tworkach”, „Jabłku Olgi, stopach Dawida”, a także w „Przezroczystości”. W „Kontenerze” punktem wyjścia jest jednak rzeczywista utrata. Jak ta realna śmierć wpłynęła na pana? – Mówiąc najprościej, zwiększyła chęć życia. W opowiadaniu Faulknera, które w książce przytaczam, bohater, zbiegły Murzyn, daje się pokąsać żmii i krzyczy: „To dlatego, że tak bardzo chcę żyć”. Innymi słowy, muszę dać się pokąsać śmierci, by poczuć łaknienie życia. Przez pewien czas widziałem i czułem rzeczy bardziej wyraziście. Widziałem świat bez zasłon, bez masek, byłem bliżej nagiej egzystencji. Wie pan, kiedy brałem szklankę do ręki, czułem to szkło, tę całą materię, zwracałem na to uwagę. Kiedy patrzyłem na zieleń liści, bardziej widziałem ich zieloność. Oczywiście z czasem nieco się to osłabiło, takie nadwyraziste spojrzenie wokół. Jest pan wzorcem melancholika. Mówi się: Bieńczyk, myśli się: melancholia. Na ile to kreacja? – Trochę mnie to śmieszy, ale nie bronię się przed tą etykietką, w końcu sam tego