W jednym z ostatnich numerów „Polityki” Artur Domosławski – jak zwykle w dobrej formie – opisał społeczne mechanizmy linczu. Skupił się na Ameryce Południowej, ale wspomniał też o rasistowskich linczach na czarnoskórej ludności w Stanach Zjednoczonych. Trudno nie zgodzić się z tezą autora, że lincze wcale nie stanowią broni biednych i niewykształconych, lecz są symbolem i pomocnym środkiem panowania uprzywilejowanych. Choć zazwyczaj są to pozornie spontaniczne akty bezkarnej przemocy (których sprawcy rzadko kiedy zostają pociągnięci do odpowiedzialności), najczęściej kierunek agresji i dzikiej nienawiści jest sprawnie nakierowany oraz zarządzany przez przedstawicieli oficjalnego porządku społeczno-politycznego. Nie zawsze oficjalny aparat państwa chce sobie brudzić ręce hańbiącymi aktami przemocy. Może do tego celu posłużyć się wykolejonymi i zdemoralizowanymi kręgami podklasy czy – jak by powiedział Marks – lumpenproletariatu. A ten ostatni zazwyczaj nie jest rewolucyjny, lecz autorytarny, ksenofobiczny i podatny na hasła nacjonalistyczne. Zanim Hitler zdobył pełnię władzy, posługiwał się bojówkami SA, złożonymi ze sfrustrowanych i często przestępczych kręgów, które były pomocnym środkiem do napadów na konkurencję polityczną. Kiedy umocnił swoje panowanie, w 1934 r., w czasie nocy długich noży pozbył się niepotrzebnego już balastu i polecił mord na kierownictwie SA. Zanim to nastąpiło, brunatne koszule specjalizowały się w napadach na przeciwników i „spontanicznych” linczach. O ile wyznaczaniem celów ataku zazwyczaj zajmują się przedstawiciele, pomocnicy czy doradcy panującego porządku, o tyle ofiarami prawie zawsze są ludzie pozbawieni obrony i naznaczeni przez panującą ideologię jako źródło zła. Tego typu akty bezkarnej przemocy pozwalają rozładować frustracje społeczne, ale także skutecznie odwracają uwagę od realnych problemów społeczno-ekonomicznych oraz rzeczywistych źródeł ucisku i wyzysku. Wykonawcy i uczestnicy linczów, pochodzący czy to z kręgów wyrzuconych na margines rynku pracy, czy z zagrożonej obniżeniem swojego statusu drobnej klasy średniej, na tle ofiar zawsze mogą się dowartościować i poczuć się wyżej, niż w istocie są w hierarchii społecznej (kryminaliści z SA mogli się poczuć wyżej niż Żydzi w hierarchii społeczeństwa opanowanego przez faszystów). A ci, którzy zarządzali tym przedstawieniem, byli niewidoczni, zupełnie bezkarni i mogli w spokoju kontynuować umacnianie swojej władzy. Czy dziś w Polsce grożą nam polityczne samosądy i społeczne kampanie nienawiści przeciwko wybranym grupom społecznym i jednostkom? Obserwując manipulacje polskiej prawicy i jej umiejętność zarządzania frustracjami społecznymi, a także bierność i obojętność ogółu społeczeństwa, nie można mieć wątpliwości, że jest to realne. Kandydatów do ataku – którzy mogą przykryć niepowodzenia gospodarcze i polityczne klasy panującej – znajdzie się wielu. Cały czas straszy się opinię publiczną bestiami, dilerami i – mimo spadających statystyk przestępczości – wszelkimi „bandziorami”. Coraz głośniej mówi się też o utracie tożsamości narodowej z powodu emigrantów. Nawiasem mówiąc, jeśli 2 tys. przybyszów z Bliskiego Wschodu ma stanowić zagrożenie dla katolicyzmu i tradycji narodowej, to coś kiepsko musi być z tym narodowo-religijnym duchem Polaków. Geje, jak wiadomo, powodują rozkład tradycyjnej rodziny, a wszelka wyrazista lewica jest piątą kolumną wysłaną przez wrogów państwa polskiego. Prawicowa elita wychowała sobie wielu kandydatów na pałkarzy i tych, którzy mogą zadbać o „narodowy porządek”. Co ciekawe, granica między oficjalnymi instytucjami stojącymi na straży ładu a pospolitym linczem może być bardzo płytka i zamazana. Prawicowi kibole, atakujący wiece polityczne PO, ale także demonstracje lewicy, ok. 2010 r. przestali być chuliganami, a dzięki legitymizacji przez PiS i hierarchów kościelnych zostali „patriotyczną młodzieżą”. Teraz mogą już – jako pełnoprawni uczestnicy procesu politycznego – startować w wyborach jako „ruch narodowy”. Jeżeli będą potrzebni do stworzenia prawicowej większości, to PiS ich wykorzysta. Później i tak ich przejmie, a niepokornych przemieli i wyrzuci na polityczny śmietnik. Zawsze na ich tle liderzy prawicy mogą się prezentować jako siła umiaru i spokoju. Kierownictwo PiS zafascynowane węgierskimi eksperymentami Fideszu wie, że można skutecznie ograniczać demokrację i niszczyć przeciwników politycznych, wykorzystując przemoc radykalniejszego koalicjanta, jakim na Węgrzech jest jawnie nacjonalistyczny Jobbik. Być może PiS też wolałoby mieć takiego partnera, którym łatwo mogłoby sterować i napuszczać go przeciwko wybranym celom –