Nie da się przez całe życie nosić irokeza, pić browarów i marzyć o lepszym świecie – Wybitny poeta Stanisław Grochowiak twierdził, że „bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”. Czy tobie, przez ćwierć wieku istnienia Dezertera, ikony polskiego punk rocka, bardzo się ustatecznił? Zaczynaliście na początku lat 80., towarzyszyliście transformacji ustrojowej, dziś też krytykujecie rzeczywistość z równą co dawniej pasją. – Nie wiem, czy się ustatecznił, zmieniły się czasy, więc kontekst mojego buntu na pewno jest dziś inny. Na szczęście, ale i na nieszczęście, rzeczywistość na tyle nas nie rozpieszcza, że cały czas widzę sens istnienia Dezertera z takim, a nie innym przekazem. Oczywiście wolałbym, żeby było pięknie, miło i spokojnie, chciałbym siedzieć na plaży i przez słomkę pić drinki, ale tak nie jest. Staramy się więc tę naszą rzeczywistość krytykować, jednak nie dla samej krytyki, tylko po to, żeby coś zmienić na lepsze, o ile jest to oczywiście możliwe. – A jest? – Czasami okazuje się, że opór materii jest tak duży, że zmiany w ogóle nie są możliwe. Na przykład na początku lat 80. wydawało mi się, że nic w tym kraju nie może się zmienić na lepsze. Mówię o okresie po „Solidarności”, kiedy czuło się powiew wolności, niesamowitej energii i wszystko zaczynało kiełkować. Ale zaraz potem przyszedł duży mróz, ściął to wszystko i nadzieja gdzieś się rozpłynęła. – Powiedziałeś gdzieś, że PRL zabrała ci dziesięć lat życia. To trochę tak brzmi, jakbyś siedział w kazamatach, a to właśnie w tamtych czasach Dezerter budował swoją, jeśli można tak powiedzieć, karierę: byliście gigantem sceny niezależnej, graliście koncerty, wasze nagrania krążyły w trzecim obiegu. – To prawda, ale też w tamtych czasach byliśmy bardzo ograniczani. Dla życia zespołu te dziesięć lat komuny to była naprawdę tragedia. Pod koniec lat 80. udało nam się wydać ledwie dwie płyty i jednego singla, wszystko mocno ocenzurowane, po ciężkich bojach. Owszem, graliśmy koncerty, ale było ich tylko kilka rocznie. A gdyby pozwolono Dezerterowi istnieć normalnie, tak jak funkcjonowały tego typu kapele na Zachodzie, bylibyśmy pewnie w zupełnie innym miejscu. Być może wydawalibyśmy gazetę, mielibyśmy wydawnictwo muzyczne, płyty ukazywałyby się regularnie, byłoby więcej koncertów. – Myślisz, że gdyby Dezerter powstał dziś, to odniósłby taki rodzaj sukcesu? – Nie wiem. Dziś nie ma wprawdzie zagrożenia wojną atomową, nie grozi nam sowiecka interwencja, ale każde pokolenie znajdzie swój bunt, bo wolności zawsze będzie za mało. Dzięki temu w ogóle jest jakiś ruch w sztuce. Inaczej wszyscy malowaliby pejzaże. – Wspomniałeś o cenzurze. Do dziś mam kasetę z ocenzurowaną „Kolaboracją”, pierwszą oficjalną płytą Dezertera, na której „wypikowano” niektóre słowa. Przecież to była farsa, bo i tak każdy wiedział, o czym to jest. – Farsa jak farsa, bo kiedy nagrywaliśmy tę płytę, cenzura dostała 40 piosenek, z czego puścili kilkanaście, a wśród nich cztery, w których wykreślono nieprawomyślne słowa, na przykład „Wojciech”. Dla nas była to rzeczywistość oczywista, przed każdym koncertem trzeba było oddać teksty do cenzury, więc tak robiliśmy. A potem graliśmy swoje i nic specjalnego nam się z tego powodu nie działo. Do więzienia nie poszliśmy. – Czujesz się kombatantem walki z komuną? Muzycy, którzy grali w tamtych czasach, dziś bardzo chętnie opowiadają, jak to pod moskiewskim knutem wyśpiewywali społeczeństwu wolność. – Chyba masz na myśli Perfect i Lombard. Oni, jak dziś mówią w różnych wywiadach, strasznie walczyli z komuną, tyle że na PRL-owskich listach przebojów. Dezerter był programowo niezależny, nigdy nie byliśmy na żadnej takiej liście, nas słuchano uważnie, ale nie w Sopocie, tylko w Jarocinie. – Ten festiwal, jak się teraz mówi, ówczesna władza traktowała jak wentyl bezpieczeństwa. Zgadzasz się z tym? – Trochę tak chyba było. Komuna, która czuła, że większość ludzi jest kontra, była tak bardzo skupiona na walce politycznej, że te kilkadziesiąt tysięcy ludzi przyjeżdżających co roku do Jarocina traktowała jak zło konieczne: niech oni już sobie będą tam, niech nie chodzą i nie walczą z zomowcami, bo lepiej mieć ich w jednym miejscu, na oku. Z drugiej strony, trudno dziś powiedzieć, co tak naprawdę myślała o tym władza, być może zupełnie jej to wisiało i patrzyła na ten tłum z jakimś niedowierzaniem. Jedno jest pewne: Jarocin