Pustynia w Europie Środkowej

Pustynia w Europie Środkowej

Warszawa 13.10.2016 r. Lotnisko Chopina fot.Krzysztof Zuczkowski

Kolejne kraje się wyludniają, napędzając populizm i konflikt kulturowy Przez prawie tysiąc lat było cywilizacyjnym punktem odniesienia dla połowy świata: politycznie, ekonomicznie, religijnie. W szczytowym okresie panowało nad terytoriami na trzech kontynentach. Kontrolowało życie 12 mln obywateli, mówiących w setkach języków. Skutecznie broniło się przed najazdami innowierców, dzikich plemion z południa i wschodu. Aż wreszcie padło, zmiecione z powierzchni ziemi, a za militarnym upadkiem poszło zapomnienie. Bizancjum, bo o nim mowa, nie pozostawiło dziś po sobie wiele w namacalnym sensie. Poza bogatym dorobkiem kulturalnym i religijnym, fascynującym historyków i archeologów, to raczej symbol rozkładu niż znak cywilizacji, która przetrwała w glorii i chwale kolejne wieki geopolitycznych zmian. Szczególnie bolesny jest fakt, że na jej miejscu rozkwitł polityczny organizm innowierców, ludzi piszących innym alfabetem, wierzących w innego boga i mających inny kolor skóry. Jednak w ostatnich latach Bizancjum, przynajmniej jako metafora, przeżywa renesans. Do masowej świadomości przywrócili je środkowoeuropejscy populiści. Opowieści o Konstantynopolu obleganym przez muzułmanów jako ilustracja konieczności obrony rodzimej kultury przed złowrogimi migrantami i uchodźcami to jeden z najczęstszych motywów w przemówieniach premiera Węgier Viktora Orbána. O tragicznym losie Cesarstwa Wschodniorzymskiego przypominali też politycy Prawa i Sprawiedliwości, szef czeskiego rządu Andrej Babiš, a nawet Władimir Putin. Paralela jest tu dość prosta. Bizancjum był potężne, a teraz nie pamięta o nim nikt. Po części dlatego, że zniszczyli je muzułmańscy najeźdźcy, ale również dlatego, że zgubiło swoją tożsamość, rozbudowywało biurokrację i handel, czyli, mówiąc dzisiejszym językiem, przedłożyło gospodarkę ponad tożsamość. To samo, krzyczą Orbán i Jarosław Kaczyński, stanie się z katolickimi narodami Europy Środkowo-Wschodniej, jeśli nie przestaną wyrzekać się cywilizacyjnych korzeni, zdradzać swojej ojczyzny. A jak wiadomo, zdradą najgorszą jest jej porzucenie, czyli emigracja. Europa Środkowo-Wschodnia wyludnia się na masową skalę. Wbrew pozorom jednak nie dlatego, że jej mieszkańcy nie rodzą dzieci. Przeciwnie, kumulatywne wskaźniki przyrostu naturalnego mają często tendencję zwyżkową, ale tylko pod jednym warunkiem – że weźmie się pod uwagę dzieci urodzone w społecznościach emigranckich w nowych miejscach pobytu, w Europie Zachodniej. Dawne kraje bloku wschodniego zamieniają się w demograficzną pustynię, bo Zachód, dostępny bezproblemowo po akcesji do Unii z lat 2004-2007, jest znacznie atrakcyjniejszym miejscem do życia. Ci, którym udało się wyjechać i do tej pory nie musieli wrócić (dobrowolnie wraca zdecydowana mniejszość), osiadają za granicą i, świadomie lub nie, wymazują ciągłość cywilizacyjną z regionem, z którego się wywodzą. Z kolei ci, którzy zostali, odczuwają piętno wstydu, życiowej porażki, braku wpływu na własny los. Związki między masową migracją na Zachód i depopulacją całych regionów Europy Środkowo-Wschodniej a dojściem do władzy populistów opisują politolodzy Iwan Krastew i Stephen Holmes w książce „Światło, które zgasło. Jak Zachód zawiódł swoich wyznawców”. I przytaczają statystyki: w ciągu 12 lat członkostwa w Unii Europejskiej z Rumunii wyjechało ponad 3,5 mln osób, prawie jedna piąta ludności kraju. Populacja Łotwy skurczyła się o niemal identyczny odsetek, a Litwy o 17,2%, jak podaje Komisja Europejska. O ponad 22% mniej osób mieszka też w Bułgarii. Bardzo licznie wyjeżdżali i wciąż wyjeżdżają młodzi. Według badań przeprowadzonych w 2007 r., a więc wkrótce po wejściu Polski do Wspólnoty, przez dr Ewę Jaźwińską z Uniwersytetu Warszawskiego aż 29% ankietowanych migrantów pierwszy kontakt z pracą zawodową miało właśnie w kraju, do którego wyemigrowali. Poszerzenie Unii Europejskiej na wschód oznaczało dla tamtejszych elit politycznych spełnienie cywilizacyjnego snu, domknięcie procesu rozpoczętego pokojowymi rewolucjami roku 1989. Tylko że, jak słusznie zauważają Holmes i Krastew, były to bodaj pierwsze rewolucje we współczesnej historii ludzkości, po których nie obserwowaliśmy zmuszania do emigracji przegranych, a wręcz przeciwnie – otwarte zachęcanie do wyjazdu tych, którzy owe rewolucje wygrali, i ich potomków. Liberałowie, młodzi, klasa średnia, drobni przedsiębiorcy, ale też ci, którzy po prostu szukali szansy na lepsze życie, mieli wreszcie na wyciągnięcie ręki wymarzony Zachód. Realizowali więc swoje marzenie, zostawiając za sobą coraz większą pustkę. Podobne statystyki dotyczące depopulacji można przytoczyć właściwie dla każdego kawałka tej części świata, który w ostatnich latach przechodził liberalną transformację. Nawet dla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 48/2020

Kategorie: Świat