PutinoTusk

PutinoTusk

O tym, że to wszystko wina Tuska, wiemy zarówno z piosenki Wojciecha Młynarskiego, jak i od działaczy PiS oraz mediów przez nich opanowanych. Według tych, jakże wiarygodnych, źródeł informacji sytuacja u nas jest taka, jaka już była we wschodniej Europie w XVI w. Wtedy to kniaź Andrzej Michajłowicz Kurbski zbiegł z Moskwy na zachód (za co otrzymał judaszowe srebrniki w postaci starostw kowelskiego i krewskiego), żeby w licznych pismach i wystąpieniach publicznych przedstawiać najczarniejszy obraz swojej ojczyzny, namawiając do wyciągania wobec niej, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, wszelkiego rodzaju sankcji, a nawet najboleśniejszych zawsze kar – finansowych. Uczepiony królów polskich jak Tusk Angeli Merkel judził ich i dezinformował. Zrobienie z Tuska Kurbskiego łatwo zrozumieć. Umożliwia bowiem przypinanie „brukselczykowi” powszechnie zrozumiałych łatek: ptaka, co własne gniazdo kala, nie w pełni Polaka czy też po prostu: aferzysty, zdrajcy i renegata. Do tej chwili wszystko jest politycznie i propagandowo proste. Obok Tuska pęta się jednak jego wspólnik w „zbrodni smoleńskiej”, drugi postrach Polaków – Władimir Putin. Patrząc z perspektywy krajowej, jest to bodaj jedyny w Rzeczypospolitej, chociaż negatywny, spójnik między władzą i opozycją. Lud Kaczyńskiego pomawia Putina o współdziałanie w spisku na prezydenta-brata, intrygowanie przeciw niebywałym projektom Polski od morza do morza, walkę z katolicyzmem (która notabene toczy się wszędzie poza Polską, Watykanem i Maltą), postkomunizm, zbrodnie stalinizmu i caratu (z wyjątkiem czasu Łżedymitra, bo wtedy mordowały i rabowały polskie wojska). Opozycja natomiast głosi, że w swojej antyeuropejskości PiS wpycha ojczyznę w krwawe ramiona Putina, wylewa łzy nad krzywdzonymi przez Rosjan, a nas podobno kochającymi Ukraińcami, potępia moskiewski brak demokracji i rzekome wyczyny tamtejszych hakerów, podnosi larum, gdy tylko się ocieplają stosunki Rosji z kimkolwiek. Ta różnica akcentów nie przeszkadza jednak obu stronom oskarżać się o niewystarczającą antymoskiewskość i dochodzić niekiedy do niespodziewanych jednomyślności. Kiedy np. Rosjanie bombardują jedno syryjskie miasto będące w rękach „republiki islamskiej”, a Amerykanie i Francuzi drugie, w obu zaś ludność cywilna pada jak muchy (na wojnie jak to na wojnie, a czego byście chcieli – pisał Jacques Prévert), należy oburzać się barbarzyństwem Rosjan i wychwalać skuteczność tzw. sojuszników. Wróćmy jednak do Władimira Putina. Tak się składa, że jest on prezydentem Federacji Rosyjskiej, a nie Rzeczypospolitej. Dba więc przede wszystkim – co wydawałoby się zrozumiałe nawet dla Janka Muzykanta – o swój kraj, a nie ambicjonalne pomysły Warszawy. Z tym że bez obiektywnie słusznej przyczyny, jaką jest np. wandalskie niszczenie pamiątek po żołnierzach radzieckich poległych na ziemiach polskich, zgoła się do nich nie wtrąca. Dawał nawet dowody ewidentnie dobrej woli. Tak było chociażby, kiedy pojawił się rocznicowo na Westerplatte, przy czym od razu w Polsce powiedziano, że zaciera pakt Ribbentrop-Mołotow. Na jego miejscu długo bym się zastanawiał nad kolejnym gestem. Rozmawiając w telewizji z chłopczykiem, zwycięzcą teleturniejów, Putin powiedział, że „Rosja nie ma granic”. Jakże się nad Wisłą oburzono! Mogą poeci pisać o „bezgranicznej miłości”, „bezgrzesznej Polsce” (Jasieński), „bezmiernym życiu” (Whitman). Kiedy Putin użyje takiej samej figury retorycznej, ma oczywiście co innego na złowrogiej myśli. W konfliktach granicznych z Ukrainą we wszystkim rację ma Kijów i nie jest to nawet wtrącanie się do obcych spraw. Niestety, choroba antyputinowska objęła nie tylko „Wyborczą”, gdzie bryluje pan Radziwinowicz, ale nawet moje ulubione skądinąd „Szkło Kontaktowe” w TVN 24. I tam słowa „wschód”, „Rosja”, „Putin” stają się straszakami, o ile zgoła nie wyzwiskami, co nie wymaga żadnych uzasadnień, na których brak w enuncjacjach naszych polityków bardzo (i słusznie) prowadzący program się oburzają. Sposoby zohydzania Tuska przez „zjednoczoną prawicę” i obrzydzania Putina – bez względu na to, jak różni to ludzie – opierają się na bardzo podobnych mechanizmach i narzędziach. W wyznających zaś ich efekty gronach wszelka polemika jest całkowicie niemożliwa. Do niczego dobrego to nie prowadzi i prowadzić nie może. Oferuje natomiast łatwą i wygodną matrycę do wewnętrznych sporów i zniewag. Gdy ludzie biegną, bo usłyszeli, że w polskim piekle ogień, niech nikt się nie łudzi, że chodzi im o gaszenie. Oni chcą przede wszystkim wyciągnąć odpowiadające im kasztany. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 52/2017

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma