Zamiast całą dekadę polować na Steinbach, może należało uważniej rozpatrzyć niemiecką ofertę polskiego udziału w kształtowaniu wizerunku Muzeum Wypędzeń Dopóki Polska nie zainteresowała się Eriką Steinbach (autor diabolicznego scenariusza prof. Władysław Bartoszewski), rzadko komu w Niemczech nazwisko to kojarzyło się z czymś lub kimś. Niewiele więcej wiedziano o Związku Wypędzonych, któremu ona przewodniczy. Marginalnie odnotowywano jego istnienie podczas dorocznych zjazdów. W Polsce na pewno z powodu tej nikłej wiedzy nie ubolewano. Wręcz przeciwnie. Po blisko dziesięciu latach ostrzeliwania Eriki Steinbach (jedyne nasze konkretne zajęcie w kontekście planowanego Muzeum Wypędzeń) jest ona znana w Niemczech nie mniej niż w Polsce, z drobną różnicą, bo tam jest wysoko notowana pozytywnie, podobnie zresztą jak jej związek. Żądanie Steinbach wejścia do Rady Fundacji Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie poparło sondażowo 61% Niemców. Wzrost w stosunku do poprzednich sondaży aż o 22%. 33% ankietowanych było temu przeciwnych. Nie dlatego, że podzielają polską argumentację, lecz raczej dla świętego spokoju. Aż 54% młodych Niemców nie ma nic przeciwko temu, by Steinbach znalazła się w radzie fundacji. Sam pomysł muzeum pamięci wypędzenia, którego ona jest matką chrzestną, cieszy się natomiast sympatią powszechną, bo Niemcy coraz częściej chwytają się każdej okazji, by dowieść, że byli nie tylko katami, lecz także ofiarami wojny. Steinbach trafiła tu w dziesiątkę. Im bardziej odsądzamy ją od czci i wiary, tym więcej znajduje w Niemczech obrońców, a jej wpływy wzrosły strzeliście. Korespondent Wprost, Piotr Cywiński, śledzący od wieków tamtejszą rzeczywistość, a więc osoba kompetentna, konkludował już 5 grudnia 2009 r.: Erika Steinbach osiągnęła to, co jeszcze dziesięć lat temu wydawało się niemożliwe: jej Związek stał się nieformalną partią, z którą muszą się liczyć polityczni decydenci RFN. Liczne fakty potwierdzają tę opinię. Cała powojenna historia niemieckich losów nawet w przybliżeniu nie zna przykładu działacza Związku Wypędzonych, który zyskał tak powszechną, głośną, życzliwą popularność i tak silne wpływy w centrali władzy jak Erika Steinbach. Podziękować może za to polskiej kampanii, która siłą rzeczy musiała wywołać reakcję obronną w Niemczech. Nieustępliwością w hałaśliwym i wąskokierunkowym akompaniamencie do pomysłu Muzeum Wypędzeń nolens volens wywindowaliśmy Steinbach tak wysoko. Także jej związek. Zbieramy niechciane żniwo tego, że Polska oszalała na punkcie Eriki Steinbach (Frankfurter Allgemeine Zeitung). Nasza kampania dyskredytowania przewodniczącej Związku Wypędzonych nie przysporzyła nam także sympatii wśród wielomilionowej rzeszy byłych mieszkańców wschodnich Niemiec i ich potomków, głównej od lat siły napędowej licznych kontaktów polsko-niemieckich. Wręcz przeciwnie, taką cenę zapłaciliśmy za wytargowaną ostatecznie rezygnację Steinbach z wejścia do rady fundacji. Nie zaskoczyłaby mnie wiadomość, że podziękowała ona prof. Bartoszewskiemu bukietem kwiatów. Przepraszam cena, jaką zapłaciliśmy, okazała się ostatnio znacznie wyższa. Na szczeblu decyzyjnym uzgodniono już bowiem, że podziękowaniem za rezygnację z miejsca w radzie będzie podwojenie liczby przedstawicieli Związku Wypędzonych z trzech do sześciu, właściwie do siedmiu, bo dojdzie jeszcze z parlamentu rzecznik wypędzonych. Ponadto powierzchnia planowanego muzeum zostanie powiększona z 2,2 tys. m kw. do 3 tys. (detal solidarnie przemilczany przez nasze media). Fundacja praktycznie przejmie cały gmach. Uwzględniono również żądanie Steinbach, by rząd nie miał już prawa wetować proponowanych kandydatów do rady fundacji. Nasze pyrrusowe zwycięstwo jest zresztą praktycznie bez znaczenia. Nieobecność Steinbach będzie czysto symboliczna, jako że jej stanowisko, jej opinie reprezentowane tam będą przez sześciu lub siedmiu jej przedstawicieli. Nawet wówczas, gdy będzie odpoczywała na Wyspach Kanaryjskich. Także argumentacja, że otrzymała ona osobiście cios prestiżowy, jest chybotliwa. Przecież to ona zdecydowała, by rozładować kompromisową propozycją kłopotliwy dla wszystkich spór. To ona złożyła swój prestiż na ołtarzu zgody. Tylko pochylić głowę z szacunkiem rozumuje przeciętny Niemiec. Czy zamiast polować na Steinbach niemal całą dekadę, nie należało raczej uważniej rozpatrzyć niemieckiej oferty polskiego udziału w projektowaniu i kształtowaniu wizerunku planowanego muzeum? Najpierw Steinbach, potem kilkakrotnie zapraszał nas rząd niemiecki. Odpowiedź brzmiała: Róbcie, co chcecie, ale uważajcie, co robicie (autor Władysław Bartoszewski, pełnomocnik premiera do rozwiązywania
Tagi:
Eugeniusz Guz