Raczej buntowniczka niż nieszczęśnica – rozmowa z Katarzyną Maciąg

Raczej buntowniczka niż nieszczęśnica – rozmowa z Katarzyną Maciąg

„Głęboka woda” jest dowodem na to, że seriale mogą nieść ambitniejsze przesłanie Z Katarzyną Maciąg rozmawia Bronisław Tumiłowicz Karzyna Maciąg – aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Absolwentka krakowskiej PWST. Przed podjęciem studiów aktorskich przez dwa lata kształciła się na Wydziale Neofilologii w Instytucie Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Debiutowała na trzecim roku studiów w spektaklu „Gąska” w Teatrze Śląskim. Jest aktorką Starego Teatru w Krakowie. Zagrała m.in. w filmach „Bokser”, „Weselna polka”, „Pora mroku”, „Korowód”, a także w serialach telewizyjnych, takich jak „Wojna i miłość”, „Szpilki na Giewoncie” i „Teraz albo nigdy”. Obecnie można ją oglądać w serialu „Głęboka woda”. Czy udział w nowym serialu TVP, pokazującym pracowników pomocy społecznej, wiązał się z przygotowaniem merytorycznym? – Scenarzyści przygotowali nasze role, a my mieliśmy spotkania z osobami zatrudnionymi w pomocy społecznej, aby lepiej zrozumieć specyfikę tej pracy. Mnie akurat wypadło spotkać się z dziewczyną w moim wieku, która pracuje w takim ośrodku, a Marcin Dorociński grający nowego dyrektora spotkał się z autentycznym szefem placówki pomocy społecznej. Lepiej rozumieć biedę Przeżyliście szok? Trzeba było pokonywać bariery? – Żadnego szoku nie było, zresztą nie uczestniczyliśmy w jakichkolwiek „wizjach lokalnych” ani interwencjach w terenie, tylko rozmawialiśmy o tych sprawach. Jednak kiedy potem przez cztery miesiące pracuje się nad takimi tematami i realizuje serial złożony z 13 odcinków, z których każdy opowiada oddzielną historię, to człowiek zaczyna trochę inaczej spoglądać na to, co się dzieje wokół. Dostrzega na ulicy ludzi, których wcześniej nie zauważał, i rozumie, że w naszym kraju wcale nie jest tak wspaniale. Czuję więc, że są to ważne tematy, i choć wcześniej w serialach telewizyjnych się o nich nie mówiło, warto je poruszać, aby coś w kwestii biedy i wykluczenia zmienić. Stacje telewizyjne pokazują niby-autentyczne rekonstrukcje różnych zdarzeń, sceny przemocy, uprowadzeń, rozbojów itd., mających podłoże materialne i społeczne, ale to raczej historyjki kryminalne do oglądania. – W tym serialu są trudne i mocne sceny, ale reżyserka Magdalena Łazarkiewicz na pewno nie próbowała za ich pośrednictwem dostarczać rozrywki ani sensacji, choć oczywiście w filmie musiały być spełnione kanony dramaturgii, które różnią się nieco od życia realnego. Po specjalnym pokazie dla pracowników pomocy społecznej we Wrocławiu długo rozmawiałyśmy o specyfice tej pracy. Okazuje się, że personel takich placówek to w 90% kobiety. Mówiły one m.in., że sporą część czasu zajmuje im robota papierkowa, ogromna biurokracja towarzysząca procedurom świadczenia pomocy potrzebującym. A przecież czeka na nią wiele osób. Tych godzin pracy przy biurku nie mogliśmy oczywiście pokazywać w poszczególnych 45-minutowych odcinkach, bo to byłoby nudne. Czy po nakręceniu serialu widzi pani potrzebę rozwoju pomocy społecznej w Polsce? – Rodzą się różne wątpliwości, czy skoro w naszym kraju jest tak wiele biedy i patologii, to państwo nie powinno być aktywniejsze, aby nie dopuszczać do takich sytuacji. Pomoc społeczna przecież tych wszystkich problemów nie rozwiąże. Z rozmów z paniami zatrudnionymi w ośrodkach wyniosłam jednak przekonanie, że choć to nie jest łatwa praca, w tych osobach pulsują ogromny optymizm i energia. Fakt, że ktoś niesie pomoc i dostrzega tego efekty, dodaje ogromnej pozytywnej energii i chęci do pracy. Myślę, że takie jest również przesłanie filmu. Czy fakt, że serial był realizowany ze środków unijnych pochodzących z Europejskiego Funduszu Społecznego, wiązał się ze specjalnymi przywilejami albo kryteriami doboru artystów? – Specjalnych kryteriów kompletowania obsady nie stosowano, film nie miał też żadnych preferencyjnych warunków podczas realizacji. Pod tym względem wszystko było jak zwykle. Pewnym novum były pokazy z udziałem pracowników pomocy społecznej. Aktorka na eksport Zagrała pani pannę młodą w „Weselnej polce”, gdzie trzeba było dobrze się posługiwać niemieckim. Czy od zachodnich sąsiadów przyjdą nowe propozycje? – Chętnie bym jeszcze zagrała w jakimś niemieckim filmie. Mam takie plany. Nowa sytuacja, nowa kultura i nowy język pobudzają wyobraźnię. Jest oczywiście problem, że gdy się pracuje tam, traci się coś tu i odwrotnie. A warunki pracy w Niemczech też bywają różne, lepsze, gorsze, w sumie porównywalne do naszych. Co pani myśli o współczesnym kinie niemieckim? – Choćby to, że produkuje 100 filmów rocznie, a polskie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 50/2011

Kategorie: Kultura