Na pograniczu polsko-niemieckim, tam gdzie są pokłady węgla brunatnego, wsie walczą o przetrwanie Żeby otworzyć nową kopalnię węgla brunatnego, trzeba usunąć z powierzchni zabudowania i wysiedlić ludzi. Na Łużycach odkrywka pochłonęła 135 miejscowości. Po polskiej stronie, w Lubuskiem, zagrożonych jest 18. Niemcy rezygnują z elektrowni węglowych, stawiają na energię odnawialną. Polacy przeciwnie – na konwencjonalną. Mieszkańcy bronią się przed wysiedlaniem w różny sposób. Niemcy idą do sądu, piszą skargi do Strasburga, jak ci ze wsi Horno na Łużycach. Polacy organizują referenda, jak ci z gmin Brody i Gubin. Gdy prawo nie staje po stronie wysiedlanych, trzeba walczyć o odszkodowanie. Niemcy podpowiadają, jak robić to skutecznie. W latach 90. niewielka łużycka wieś Horno (69 domów, 320 mieszkańców) przeciwstawiła się planom szwedzkiego koncernu Vattenfall, który kupił od niemieckiego koncernu Laubag kopalnię oraz elektrownię Jänschwalde. Złoża węgla nie zalegały pod samą wsią, rozciągały się wokół niej. By usprawnić wydobycie węgla, Szwedzi postanowili jednak pozbyć się Horna. Koparki i taśmociągi ustawili tuż za opłotkami, miały być straszakiem dla ludzi. Ale wtedy mieszkańcy stanęli do walki. Bernd Siegert był wówczas sołtysem i jest nim do dziś. Opowiada, jak wielki opór zrodził się w ludziach. – Zaskarżyliśmy decyzję do Krajowego Sądu Konstytucyjnego. I wygraliśmy! Decyzja zawierała błędy formalne, zabrakło odpowiedniej ustawy. I parlament Brandenburgii uchwalił ustawę. Wtedy zwróciliśmy się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu. Zarzuciliśmy rządowi i Vattenfallowi łamanie praw człowieka. Strasburg nie uznał naszej skargi, bo koncern obiecał wypłacić nam odszkodowanie. Wtedy zrozumieliśmy, że już nic więcej nie damy rady zrobić. Musieliśmy się poddać. Wcześniej sołtys próbował zmobilizować opinię społeczną za pośrednictwem mediów. W gazecie regionalnej ukazywały się wtedy olbrzymie, dwustronicowe ogłoszenia zachwalające odkrywkę. Zatelefonował do redakcji, zapytał, ile kosztuje takie ogłoszenie. Usłyszał, że 30 tys. euro. – My moglibyśmy zapłacić 3 tys. euro, ale nie 30 tys. Gdy mieszkańcy już wiedzieli, że nie poradzą sobie z koncernem, postawili twarde warunki. Wieś musi być przeniesiona w niezmienionym kształcie, z zabytkowymi obiektami, pomnikami, restauracją, piwiarnią, salą obrad, kościołem i cmentarzem. Każdy musi dostać takie odszkodowanie, by w nowym miejscu mógł sfinansować za nie budowę domu, obiektów gospodarczych oraz kupno działki o powierzchni, jaką zostawia w Hornie. Wielkość budynków ma być również taka jak tu. Vattenfall zaakceptował warunki, od jesieni 2003 r. zaczęła się przeprowadzka do Nowego Horna, które odtworzone zostało na obrzeżach miasta Forst. – Wynajęliśmy architektów, którzy zrobili projekty zabudowań. Mieszkamy po sąsiedzku, tak jak dawniej. Tylko domy są inne, wprawdzie nowoczesne, ale obce – mówi Bernd Siegert. Dla niego i dla wielu mieszkańców Nowego Horna nie komfort domów, w których teraz mieszkają, jest najważniejszy. Ważne są miejsca, gdzie żyli dziadkowie, rodzice, gdzie oni się wychowywali, gdzie brali śluby, gdzie rodziły się ich dzieci. Tam pozostały ich korzenie, tam była ich ojcowizna. A tu? Tu jest tylko obszar, na który przymusowo zostali przesiedleni. Zresztą nie wszystkie warunki Vattenfall spełnił. Z kościoła zostały zdjęte i przeniesione tylko kopuły i trzy dzwony, resztę koncern wysadził w powietrze. Dom Bernda Siegerta ma 200 m kw. powierzchni. Ten, który pozostał w Hornie, także był duży, dwupokoleniowy. Rodzice budowali tamten dom, a on wraz z żoną go zmodernizował. Siegert jest z zawodu ślusarzem, teraz na emeryturze. Ojciec i teść byli murarzami, dziadkowie zaś rolnikami – hodowali 15 mlecznych krów, mieli konie, drób, a on wraz z dwoma braćmi od dziecka pracował w gospodarstwie. Teraz hoduje rasowe króliki, na wystawach zdobywa puchary, które stoją na obszernej werandzie. W jednym z pomieszczeń gospodarczych w klatkach jest 70 królików: biało-czarnych, rudych, szarych, obok w oddzielnych klatkach jest hodowla wnuczki, jej króliki są brązowe. Za budynkiem gospodarczym biegają kury, kaczki, gęsi. Działka Bernda Siegerta ma powierzchnię 6 tys. m. kw. Wokół domu rosną kwiaty i drzewa owocowe. Gospodarz mógłby więc się cieszyć, gdyby nie poczucie, że stracił ojcowiznę, a tu mieszka przymusowo. Ucieszył się, gdy usłyszał, że LEAG, czeski koncern, który jesienią zeszłego roku