Ratunek dla kina

Ratunek dla kina

Telewizje komercyjne sprzeciwiają się finansowaniu filmów Piotr Szulkin czekał dziesięć lat, żeby zrealizować „Króla Ubu”, Izabella Cywińska pięć lat, żeby ruszyć z „Bożą podszewką”. Robert Gliński, którego film „Cześć, Tereska” odniósł sukces frekwencyjny i zyskał nagrody krytyków, przez cztery lata nie mógł zdobyć pieniędzy na kolejną produkcję. Dlaczego tak się dzieje, że świetni reżyserzy latami czekają na możliwość zrealizowania filmu w Polsce? – U nas nie ma kinematografii z prawdziwego zdarzenia, czyli takiej, która produkuje rocznie 100-200 tytułów, wszystkie gatunki: wielkie epickie opowieści, filmy dla dzieci, kryminalne, współczesne i melodramaty – odpowiada Robert Gliński. – Nas nie ma na festiwalach zagranicznych, bo u nas się nie robi filmów. Bo co to jest 10 filmów rocznie? Wprawdzie udajemy, że robimy więcej, na festiwalu w Gdyni jest zwykle ponad 20, ale przecież połowa to filmy telewizyjne, nie ekranowe, robione na wideo. Na żadnym poważnym festiwalu zagranicznym nikt nie będzie takich filmów oglądał. Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Polsce robi się tak mało filmów, jest oczywista: nie ma pieniędzy. Stare źródła finansowania kina się wyczerpały, a nowych nie widać. Dawni wielcy współproducenci, telewizje komercyjne, wolą finansować produkcję własną, telenowele i sitcomy. Natomiast banki – w ostatnich latach wielcy sponsorzy kina – sparzyły się na kredytach i boją się ryzykować. Po frekwencyjnej klęsce superprodukcji „Chopin. Pragnienie miłości” Jerzego Antczaka entuzjazm banków do kredytowania rodzimej kinematografii ostygł. W zasadzie tylko pierwsza superprodukcja – „Ogniem i mieczem” – przyniosła inwestorom szybki i spory zysk. Potem było coraz gorzej: „Pan Tadeusz” nie okazał się żyłą złota, jak się tego po nim spodziewano, „Przedwiośnie” spłacało kredyt długo i z trudem, „Quo vadis” i „Chopin” wciąż mają długi do spłacenia. Dwa źródła to za mało Najwyższe sumy na produkcję filmów w ostatniej dekadzie daje Telewizja Polska, co roku ok. 20-24 mln zł. TVP dotowała m.in. „Pornografię” Jana Jakuba Kolskiego, „Metafizykę” Lecha Majewskiego, „Pogodę na jutro” Jerzego Stuhra, „Ono” Małgorzaty Szumowskiej, „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego, a obecnie Robert Gliński realizuje „Wróżby Kumaka” według prozy Güntera Grassa. Jednak na pieniądze z TVP mogą liczyć tylko niektórzy. Rocznie wpływa do Agencji Produkcji Filmowej prawie 200 scenariuszy, z czego ok. 10% zostaje zaakceptowanych do negocjacji, a tylko kilka ma szansę na dotację. Drugim źródłem finansowania rodzimej kinematografii jest Departament Filmu Ministerstwa Kultury, który daje na ten cel kilkanaście milionów złotych rocznie. Kanały filmowe, które niegdyś miały spore udziały w produkcji fabularnej, praktycznie się z niej wycofały. Stacja HBO przestawiła się na telenowele i seriale, głównie nadawane w TVN. Z kolei Canal + , kilka lat temu poważny producent filmowy, odkąd stracił naziemną licencję, nie ma już ustawowego obowiązku dotowania naszego kina. Rozczarowaniem okazał się udział dystrybutorów w produkcji filmów. Po sukcesach pierwszych polskich superprodukcji walczyli o prawo do ich rozpowszechniania, potem wpadli na pomysł, by stać się współproducentami. I tak firma Vision stała się koproducentem „Przedwiośnia” i „W pustyni i w puszczy”, a Syrena – „Quo vadis”. Ale dystrybutorzy się przeliczyli w swoich oczekiwaniach. Rynek jest trudny, skoro nawet prężna firma Vision od ponad trzech lat nie może zamknąć budżetu tak atrakcyjnego przedsięwzięcia jak „Hanemann” Agnieszki Holland. Prywatne osoby, które dawałyby pieniądze na produkcję rodzimych filmów, zdarzają się bardzo rzadko. Wciąż nie ma bowiem odpisów podatkowych na cele kulturalne – ani dla firm, ani dla osób fizycznych. Są wprawdzie idealiści-zapaleńcy, tacy jak Piotr Dzięcioł, który pieniądze zarobione na reklamach zainwestował w „Ediego” Piotra Trzaskalskiego, albo Iwona Ciechowska, prawniczka, która uzbierała brakującą kwotę na „Króla Ubu” Szulkina. Ale oni działają na małą skalę i nie uratują naszej kinematografii. Do niedawna filmowcy łudzili się, że otworzy się przed nimi źródełko unijne. Jednak na fundusze europejskie z Eurimages też nie można liczyć, bo dotację można otrzymać dopiero wtedy, gdy film będzie miał przynajmniej dwóch koproducentów. I nawet gdy znajdzie chętnego partnera zagranicznego, musi dysponować własnym wkładem, co wcale nie jest proste. Przekonała się o tym Agnieszka Holland, która nie mogła zrobić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2005, 2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska