Dekomunizacja? Rozliczenie sędziów? Demokratyczna kontrola? Nie wiadomo już, o co chodzi w reformie sądownictwa. Ale ten chaos władzy służy It’s not a bug, it’s a feature – mawiają programiści. Znaczy to, że coś nie jest błędem systemu, ale umyślnie tak zostało zaprogramowane – nawet gdy wydaje się dziełem przypadku, amatorszczyzną czy błędem warsztatowym. Ów pozorny błąd bądź fuszerka zostały stworzone celowo. Tak właśnie jest z procesem „reformy” polskiego wymiaru sprawiedliwości, który piąty już rok i kolejną kadencję wdraża rząd Zjednoczonej Prawicy. PiS i jego koalicjanci nie są wyłącznie nieudolni, niekompetentni. Przeciwnie! Można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że zadanie, którego się podjęli (tu na laury zasługują dziś szczególnie młodzi współpracownicy i wiceministrowie w resorcie Zbigniewa Ziobry) wykonują sumiennie i sprawnie. Po prostu reforma wymiaru sprawiedliwości ma wyglądać, jak wygląda: zawile, skomplikowanie, rozwlekle. Ma powodować inflację ustaw i prawa. Nowelizacje, poprawki do poprawek, orzeczenia i wyroki piętrzą się jak kolejne warstwy geologiczne, skrywając to, co legło u podstaw dzisiejszego zamieszania. I, jak sądzę, nie jest to przypadkiem ani wynikiem niekompetencji. Pożytek z chaosu Gdyby proces reformowania wymiaru sprawiedliwości przebiegał w sposób przejrzysty, a tempo proponowania, procedowania i wprowadzania w życie kolejnych ustaw było normalne, przeciwnikom rewolucji kadrowej w sądach i podporządkowania procesu wyboru sędziów większości parlamentarnej łatwiej byłoby protestować. Gdyby na analizę poszczególnych rozwiązań był czas, a propagandowa ofensywa wymierzona w środowisko sędziowskie zdolna była momentami się zatrzymać – inaczej wyglądałaby postawa opozycji, i tej parlamentarnej, i obywatelskiej. Gdyby gdzieś znalazła się przestrzeń na racjonalną rozmowę o założeniach i celu poszczególnych zmian, na wyłożenie stanowisk różnych grup interesu, społeczeństwo jako takie, odbiorcy i odbiorczynie mediów – wszyscy bylibyśmy lepiej poinformowani. A tego rządzący nie chcą. W obecnym chaosie, gdy coraz mniejsze grono osób jest w stanie śledzić kolejne zmiany, treść wyroków i orzeczeń czy to Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, czy Sądu Najwyższego w Warszawie, na placu boju zostają nieliczni. „Słońce to najlepszy antyseptyk”, brzmi legendarny już dziś bon mot przypisywany sędziemu Louisowi Dembitzowi Brandeisowi, który zasiadał w amerykańskim Sądzie Najwyższym na początku XX w. – gdy rodziły się nowoczesne totalitaryzmy, a skorumpowany kapitalizm podkopywał demokrację od wewnątrz. Brandeisowi chodziło o to, że gdy o pewnych rzeczach dyskutuje się jawnie, a decyzje są podejmowane na zasadach zrozumiałych dla wszystkich, nie za zamkniętymi drzwiami – trudniej o oszustwa. Aktualna sytuacja w Polsce (z odmową ujawnienia list poparcia do nowej Krajowej Rady Sądownictwa, zaprzysięganiem sędziów w nocy i anonimowymi autorami ekspertyz prawnych dla władzy) stanowi doskonałą ilustrację trafności powiedzenia Brandeisa. Pod koniec stycznia 2020 r. bezradni stają się już powoli prawnicy, konstytucjonaliści, dziennikarze czy działaczki. Choć nie wszyscy – niestrudzony prof. Marcin Matczak, prof. Ewa Łętowska czy rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar znajdą zawsze czas i sposób, by spróbować wyjaśnić zawiłości, zagrożenia i kłopoty związane z obecną sytuacją. Ale to coraz częściej chlubne wyjątki. Nawet osoby z zawodowego obowiązku zainteresowane sprawami ustrojowymi w Polsce, czasem wymiękają, mówiąc kolokwialnie, wobec mnóstwa stanowisk prawnych, jakie trzeba poznać, i ciągle zmieniającego się stanu gry w sporze rządu w Warszawie z instytucjami europejskimi. Jak w ogóle prowadzić merytoryczną dyskusję z oponentem, który zwolnił się z obowiązku argumentowania, uzasadniania swoich stanowisk, a nawet uznawania sądowych orzeczeń? Jak powoływać się na prawo albo zasady demokracji, gdy władza legislacyjna i wykonawcza, które to prawo stanowią i realizują, i tak uważają je za wtórne, a czasem zupełnie zbędne wobec nagiej siły politycznej? Osoby przywiązane do takiej czy innej wizji praworządności bądź porządku demokratycznego nie bez podstaw zadają sobie dziś takie pytania – i nie zawsze znajdują odpowiedzi. Oczywiście, że na tym polu – gdy opuszczą je lub zostaną z niego wypchnięci eksperci i uczciwi polemiści – rozsiądą się natychmiast propagandyści, hucpiarze, demagodzy i posłuszni dostawcy rządowych komunikatów, chwilowo w kostiumach dziennikarzy. A nie ma się co łudzić: partyjny przekaz dnia na temat tego, co należy mówić i jaką to nową narrację o sądach nieść w świat, płynie w SMS-ach do wykonawców planu prezesa codziennie. Zaczęło się niewinnie Z dzisiejszej perspektywy sielankowo wręcz wygląda sytuacja z czasów sporu o Trybunał