Halo, halo, za chwilę będzie wielkie bum! Mamy niemal maj, od październikowych wyborów minęło ponad pół roku, koalicja rządzi już piąty miesiąc, tymczasem w MSZ… Ano właśnie, w MSZ powinna mieć miejsce rotacja, jedni ambasadorowie powinni zjechać, drudzy szykować się do wyjazdu. Co roku owa zmiana dotyczy 30-40 placówek. Wiosna to czas największej krzątaniny – a tu cisza. Owszem, minister Sikorski zapowiedział 13 marca wymianę 50 ambasadorów. Dodał przy tym, że robi to bez rozgłosu, że wysłał zainteresowanym informację. Na co odpowiedział mu prezydent, że hola, hola, przecież nominacje ambasadorskie i akty odwołania ambasadorów podpisuje on. Więc to z nim Sikorski musi wszystko ustalić, a na razie on, prezydent RP, na żadne zmiany się nie zgadza. Minister zatem nie ma specjalnie wyboru – musi się dogadywać w sprawie ambasadorów z prezydentem i liczyć na współpracę. A jak jej nie będzie? To oznacza, że nie może odwołać ambasadora formalnie, ale może go ściągnąć do kraju, urlopować itd. Wtedy placówką kierowałby chargé d’affaires a.i., pewnie z tytułem ministra. Lada moment przekonamy się więc, jak wygląda sprawa. Zobaczymy, czy zjeżdżają do Polski, czy nie. Czy prezydent podpisuje ich odwołania. I – co najważniejsze – czy podpisuje nominacje tych nowych. A tu mamy kłopot – bo tych nowych nie widać. Owszem, na giełdzie mnóstwo jest nazwisk kandydatów, widać, że minister ma na placówki ludzi wyznaczonych. Niektórzy są już oficjalnie ogłoszeni, jak przyszły ambasador w USA, były minister Bogdan Klich. Ale się ich nie wysyła, wszystko jest w zawieszeniu. O tym, że jest w zawieszeniu, wiemy z prostej przyczyny – sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych nie opiniowała jeszcze żadnego ambasadora. Choć powinna opiniować ambasadora przy Unii Europejskiej, Piotra Serafina, który zastąpił Andrzeja Sadosia. To zresztą jedyna zmiana, która dotychczas nastąpiła. A reszta jest czekaniem. To ewenement w historii Polski. Do tej pory, gdy władza się zmieniała, nie mieliśmy wojny o ambasadorów, wszystko odbywało się płynnie i dość naturalnie. Gdy 25 października 2015 r. wygrało PiS (zaprzysiężenie rządu odbyło się 16 listopada), minister Waszczykowski proponował w Sejmie nowych ambasadorów już na początku lutego. Byli to Jarosław Starzyk, który jechał do Brukseli na stanowisko ambasadora przy Unii, oraz Konrad Pawlik, który wyjeżdżał do Mińska. Obaj, co podkreślał Waszczykowski, byli zawodowymi dyplomatami. O Pawliku mówił też, że od roku 2014 pełnił funkcję podsekretarza stanu ds. polityki wschodniej, był autorem polityki normalizacji z reżimem Łukaszenki, negocjował umowy z Białorusią. „Nasz rząd nie dorzyna watah”, dodawał złośliwie. Gdy 21 października 2007 r. Platforma pokonała PiS (władzę przejęła 17 listopada), również kandydatury nowych ambasadorów rozpatrywano w pierwszych dniach lutego 2008 r. Byli to Piotr Kłodkowski, który jechał do Indii, oraz Marcin Wilczek jadący do Turcji. Jak widać, prezydent Lech Kaczyński potrafił współpracować z ówczesnym szefem MSZ Radosławem Sikorskim. Nie tworzył problemów, gdzie ich być nie powinno. Duda tego się nie nauczył. Woli bijatykę. W niej widzi szansę, by istnieć. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint