Było ich kilkuset, może kilka tysięcy. Robinsonów Warszawskich. Przeżyła garstka. Niemcy nazywali ich szczurami Ciągle o nich pamiętam, nie tylko przy okazji kolejnej rocznicy wyzwolenia Warszawy. Spotkałam ich na początku swojej reporterskiej drogi. Pisarza, który przyszedł na spotkanie do redakcji z konserwą i bochenkiem chleba, bo zawsze, od czasu gdy ukrywał się w ruinach Warszawy, odczuwał paraliżujący lęk przed głodem i musiał mieć pod ręką coś do jedzenia. Starszą panią z ciężką astmą, która urodziła w ruinach Warszawy córkę. Karmiła noworodka zgniłą wodą z beczki. Mąż oszalał, nie mogąc znieść napięcia. A ona potem przez całe powojenne życie nadal cierpiała, jakby ta historia nie miała końca. Bo mąż pogrążył się w schizofrenii, a niepełnosprawna umysłowo córka nigdy nie potrafiła być szczęśliwa. Emeryta z rozrusznikiem serca, który dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie wyzbył się wreszcie poczucia wstydu. Zanim napisałam ten reportaż, słyszał o ludziach, którzy za wszelką cenę chcieli przetrwać w zgliszczach Warszawy aż do wyzwolenia, że żyli jak szczury. Ale kiedy opowiedział mi swoją historię, przestał być szczurem. Stał się Robinsonem Warszawskim, jednym z 14, z którymi wówczas udało mi się rozmawiać. Odzyskał godność. Właśnie wtedy zrozumiałam, że prawdziwa historia, pełna cierpienia, strachu i zła, które jest tak dramatycznie banalne, staje się zupełnie inna od tej oficjalnej, nieludzkiej, osądzającej, domagającej się od zwykłych ludzi heroizmu. Większość bohaterów tamtego reportażu już nie żyje. Ich tragiczne losy odeszły w niepamięć. Warto więc przypomnieć artykuł opublikowany w „Sztandarze Młodych” w 1988 r. Było ich kilkuset, może kilka tysięcy. Tak twierdził jeden z Robinsonów Warszawskich, Wacław Gluth-Nowowiejski. Przeżyła garstka. Niemcy nazywali ich szczurami. Oprócz tych, którzy ukrywali się w ruinach Warszawy samotnie, tak jak Władysław Szpilman, Alojzy Muraszko, Wacław Gluth-Nowowiejski, byli też tacy, którzy żyli w niewielkich grupach. Wszyscy tworzyli społeczność, którą nazwali Rzecząpospolitą Gruzów. Okaleczeni na zawsze, z traumą, której nie da się wymazać z pamięci. Tylko najodważniejsi, najsilniejsi psychicznie zdecydowali się spisać swoje wspomnienia lub o nich opowiedzieć. Strach Trzeba to sobie wyobrazić. Niebo czerwone od pożarów. Kikuty domów, wypalone ściany, schody prowadzące donikąd, trupy gnijące w piwnicach i tam, gdzie kiedyś były ulice. Tu, gdzie teraz wielkomiejski gwar (samochody, tramwaje, przechodnie, telefony, drzwi, które skrzypią albo ktoś nimi trzaska), martwa cisza. W promieniu kilkuset metrów słychać wszystko – cichą rozmowę, chrzęst rozbitego szkła pod stopami, trzask zapalanej zapałki. Ciężkie buty esesmanów i własowców. Cisza skraca odległość. Może są już tu, blisko, a może pół kilometra dalej. Jazgotanie psów. Krzyki. Krótka seria peemów. Znowu martwa cisza. Tak pamiętają to Robinsonowie. Mówią: – Niemcy palili i niszczyli wszystko, co mogło dać schronienie „nieposłusznym”, którzy na ich rozkaz i pod groźbą kary śmierci nie opuścili Warszawy, nie reagowali na rozrzucane ulotki, odezwy ogłaszane przez głośniki. Esesmani wrzucali granaty do piwnic i włazów. Ich psy węszyły wśród ruin. Strach był powszechny, paraliżował, ale paradoksalnie pozwalał też przeżyć. Kto zapomniał o strachu, ginął. Takie było prawo Rzeczypospolitej Gruzów. Jej obywatele musieli chodzić jak najciszej, zostawiać jak najmniej śladów, czujnie skradać się w poszukiwaniu resztek pożywienia. – Łyknąłem wody ponad przestrzeganą normę i zacząłem zsuwać się po trawersach w dół, bez zwyczajnej ostrożności – wspomina Alojzy Muraszko. – Usuwały mi się spod nóg cegły, sypał się gruz. Gdy byłem już na drugim piętrze, usłyszałem głos: Ja, was treibt sich denn da oben? (Co się tam tłucze na górze?). Zamarłem. Niemcowi odpowiedział drugi głos, wyrażając przypuszczenie, że to może koty czy ptaki. Wywiązała się spokojna rozmowa, której już nie słyszałem. Po paru godzinach znieruchomienia wróciłem ostrożnie na górę. – Dzień był naznaczony strachem. Każdy usiadł na swoim łóżku, które ściągnął do piwnicy, i siedział skulony. W każdej chwili mogli nas zbombardować albo po prostu wygarnąć z ukrycia. Ludzie modlili się i czekali końca – tak zapisał się strach w pamięci 14-letniej wówczas Danuty Jarząbek, która ukrywała się 13 dni wspólnie z kilkunastoma osobami