Naszym widzem nie jest chłop z grabiami i w kaloszach, jak niektórzy jeszcze chcą widzieć mieszkańców wsi Marta Manowska – lat 30. Mówi się o niej: najpopularniejsza polska swatka. Wychowywała się w Katowicach. Studiowała politologię na Uniwersytecie Śląskim oraz historię sztuki. Pracowała m.in. w „Dzienniku Zachodnim” i w agencji reklamowej. Występowała w reklamach, promowała Lubelszczyznę na billboardach, grała w teledyskach i spektaklach teatralnych. Nie myśli pani, że swatanie, w dodatku na wizji, to obciach? – Nie… Związek jest przecież intymną sprawą. Kandydaci muszą skrywać zmieszanie. 28-letni Grzegorz z drugiej edycji przyznał się: „Czułem się niekomfortowo przed kamerą”. W finale drugiej edycji Stasia i Krysia miały nietęgie miny. – Z tego, co wiem, Stasia już znalazła nową miłość, Krysia nie była aż tak zaangażowana. Faktycznie zaangażowana była Lilianna i na pewno jakoś to przeżyła. Sądzi pani, że takie wystawianie uczestników i uczestniczki przed kamerę jest OK pod względem etycznym? – To nie jest wystawianie przed kamerę. Jeżeli dwójka ludzi, odważnie, z własnej woli, chce poszukać szczęścia w tego rodzaju programie – dlaczego nie? Jeśli jest między nimi dobrze, to wspaniale, a jeśli zaczyna się coś psuć, możemy tylko z jak największym szacunkiem wytłumaczyć sobie, co się stało. Chyba tak właśnie w programie było. Eugeniusz i Lilianna, tak samo jak Ania i Mariusz albo w zeszłej edycji „Rolnika” Adam i Ania, patrząc sobie w oczy, starali się to sobie wytłumaczyć. Być może Adam się wystraszył? Może Ania nie była „tą” osobą? Ja przecież nigdy do końca nie wiem, jaki jest powód rozstania, bo oni nie chcą zbyt dużo powiedzieć, nie chcą odkryć wszystkich kart… …więc zmieszanie pokrywają uśmiechem. – Tak! Bo chcą sobie podziękować w mądry sposób. To nie są proste sytuacje. Ale to jest program o życiu, o kobietach i mężczyznach, a więc i o ich złamanych sercach, a takich momentów w życiu nie unikniemy. Pół Polski ekscytowało się „Rolnikiem”. Skończyła się już druga edycja, a do dziś plotkuje się o jego uczestnikach. Dlaczego odniósł taki sukces? – Bo okazało się, że bohaterem może być człowiek, którego mijamy na ulicy – zwykły facet albo dziewczyna ze zwyczajnymi problemami. Ktoś, kto marzy o kimś bliskim, o rodzinie, czasem się boi, niepokoi, krępuje. Kto marzy o sukcesie, o spokoju. Kogo czasem denerwuje to, co się dzieje w polityce, w gospodarce, kto się niepokoi tym, co na świecie. Kto narzeka, że jest trudno. Przecież wszyscy w życiu robimy to samo, jest to więc po prostu program o nas. Zdaje się też, że dzięki „Rolnikowi” wyrobiła pani sobie nazwisko, i to w niecałe dwa lata. – Trochę to układanka losu, spotkanych ludzi, sytuacji, miejsc. Trochę zdobytych doświadczeń z obszarów, które pozornie do siebie nie przystają, po czym nagle się okazuje, że wszystko miało jakiś sens. Z zawodu jest pani dziennikarką, pisała pani do „Dziennika Zachodniego”, napisała dwie książki i zagrała na scenie zawodowego teatru. Nieźle, zważywszy, że ma pani 30 lat. Odnoszę jednak wrażenie, że wierciła się pani w życiu, nie bardzo umiejąc znaleźć sobie miejsce. Były takie momenty, że chciała pani uderzyć głową w ścianę? – Były! Potrafiłam wsiąść w nocy w samochód i jeździć po mieście, zastanawiając się, po co to wszystko. Myślałam: Moje życie składa się z puzzli, które się kręcą, ale nic do niczego nie pasuje. Ale też, nie wiem dlaczego, zawsze miałam wdrukowaną świadomość, że wydarzy się coś, co mnie poniesie do przodu, wiedziałam, że mi się w życiu uda. Kwestia pewności siebie, ukształtowanej w dzieciństwie? – Moi rodzice zawsze mnie niesamowicie dopingowali i dopingują, ale w niektórych momentach mniej akceptowali to, co robię. Będąc na dziennikarstwie, pracując cały czas w zawodzie, nagle postawiłam na aktorstwo, pojechałam do Krakowa, żeby się przygotować do egzaminów do szkoły teatralnej. Skończyła pani także PWST? – Nie, ale byłam tam na warsztatach, które prowadzili wykładowcy szkoły. Miałam też zajęcia w Starym Teatrze, m.in. ze Zbigniewem Kaletą i Błażejem Peszkiem (syn Jana Peszka, brat aktorki i piosenkarki Marii Peszek – przyp. red.). Rok mieszkałam w Krakowie – świetny dla mnie czas. Chyba mam w sobie jakąś megaenergię, dla której potrzebowałam ujścia, bo i malowałam, i śpiewałam, i podróżowałam. A nadrzędną