Romanse odżyły

Romanse odżyły

Polska filmowa miłość wygląda nierealnie, a nawet głupio. Ale widzowie chadzają na te obrazki milionami Na ekranach „Samotność w sieci” – melodramat, w którym kochanków łączy nie sytuacja polityczna, lecz komputer. Ten film powstawał w nieludzkich warunkach. Nie dlatego, że zdjęcia kręcono od Ameryki po Warszawę. Nakręcić rzeczową – ani ponurą, ani lukrowaną historię miłosną – to w Polsce poważne wyzwanie. Po prostu przez ostatnie 50 lat nie było okazji, by uczyć się filmować melodramat. Dlaczego? Bo polska miłość kwitła, kiedy miała za plecami rusztowania na Mariensztacie, pochód pierwszomajowy albo szpaler zomowców. Jaka historia, takie romanse. Kierunek uczuć wyznaczała u nas od zawsze sytuacja polityczna. Na czasy mobilizacji wokół Planu Sześcioletniego idealnie nadawała się para: wiejski nauczyciel zapalony do walki z analfabetyzmem i córka średniaka (gatunek rolnika pośredni między kułakiem a biedniakiem). To para z „Jasnych łanów”, agitki z roku 1947. Młodego nauczyciela pokazał publiczności późniejszy wybitny reżyser, Kazimierz Dejmek. W romansie wypadł blado. Oderwał się na chwilę od zajęć społecznikowskich i po godzinie skomplikowanej intrygi społeczno-politycznej wyściskał ukochaną na snopku zboża. Z krzywdą swego konkurenta – wioskowego głupka, który niepowodzenie w miłości topił w bimbrze fatalnej jakości. I na skutek tego ślepł, żeby z ekranu odstraszać amatorów alkoholowych wynalazków. Inne wzorcowe pary z epoki to wiejska dziewczyna i murarz – w „Przygodzie na Mariensztacie” (1954). Oboje się podciągają zgodnie z duchem epoki. On zostaje przodownikiem, a ona porzuca wieś i też formuje damską trojkę murarską. W dodatku wyzywa mężczyzn na pojedynek. I proszę – poza pracą romans, a w robocie twarda konkurencja. Inna przodownica pracy – tym razem w branży obuwniczej – zakochuje się w warszawskim dziennikarzu. Wszystko w „Sprawie do załatwienia” (1953). Ten pewnie nie zwróciłby uwagi na panienkę z prowincji, gdyby nie jej twarda postawa w kwestii pozyskania pianina do zakładowej świetlicy. Smutne wieczory przodownicy Ten lukier zaczął opadać z romansów już rok po śmierci Stalina. Taka Aleksandra Śląska z ponurej historii „Autobus odjeżdża 6.20” (1954) też zostaje przodownicą pracy, jak jej filmowe poprzedniczki, ale wcale jej to nie cieszy. Bo wieczory spędza samotnie w dalekim hotelu robotniczym, a wolałaby przy mężu, choć to pijak, leń i ugania się za spódniczkami. Na szczęście przykład własnej żony przodownicy doprowadza go do moralnego pionu i wspólnego pokoju w zakładowym mieszkanku. Trudno się dziwić. Kobieta stachanowiec w robocie i w miłości to była postać epoki. Taka tytułowa Irena z fabułki „Irena do domu!” (1955) została przez męża odstawiona – zgodnie ze zgniłą burżuazyjną tradycją – na boczny tor życia społecznego. A tu małżonek wraca z roboty i widzi z daleka, jak fikająca w łóżku małżonka rzuca erotyczne cienie na sufit. Zdrada! – myśli małżonek i myli się. Bo żona po prostu ćwiczyła na sucho zmianę biegów przed egzaminem na szoferaka. Zdała, podciągnęła siebie, męża i rodzinę. Choć kosztowało ją to walkę z całym skołtunionym otoczeniem, co pokazane zostało długo i w detalu. A to była dopiero przygrywka do urealniania miłości. Bo „czarny romans” po polsku dopiero rozkręcił się na dobre po 1956 r. Teraz dla odmiany – na zasadzie gałęzi długo odginanej w jedną stronę, która chlasta po oczach – polska miłość okazywała się gehenną. Np. Krystyna z „Pętli” (1957) Wojciecha Jerzego Hasa ma pecha nieprzytomnie zakochać się w nieuleczalnym alkoholiku. Jej życie wyznaczają opilcze ciągi ukochanego w posępnym wykonaniu Gustawa Holoubka. I beznadziejne próby wyrwania go z objęć nałogu. A kiedy Krystyna już dzwoni do drzwi najdroższego w przekonaniu, że tym razem zachował abstynencję, ten – po kolejnych pijackich przejściach – wiesza się na żyrandolu. I już – napisy końcowe. I tak fabuła za fabułą. Jak w „Bazie ludzi umarłych” (1958) na bieszczadzkim odludziu wśród szoferaków zwożących drewno z gór pojawi się kobieta, to wszystkich po kolei doprowadza do śmierci lub kalectwa. Nawet gdy już się para kochanków dogra, jak w „Ósmym dniu tygodnia” (1958), to i tak zabraknie im bodaj kilku godzin intymności w czterech ścianach, żeby scementować związek. I panna straci cnotę nie z wybranym, lecz z reżimowym dziennikarzem, który akurat ma wolną chatę i żonę na delegacji. A kiedy już znajdzie się idealny czas i miejsce dla miłości – odludna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 37/2006

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot