Jeśli chcemy mieć najlepiej i najdłużej sprzedający się lek, trzeba się postarać, żeby niczego nie leczył Giles Brindley, uznany badacz i ekspert od fizjologii oka, ale także kompozytor i wynalazca instrumentu, który nazwał fagotem logicznym, dobrze pasował do definicji lekko szurniętego naukowca. Jakby tego było mało, fascynował go także problem erekcji, dzięki czemu zapisał się, aczkolwiek dość osobliwie, w przypisach do historii nauki. Stało się to w 1983 r. na konferencji urologicznej w Las Vegas, kiedy to wkroczył na podwyższenie dla mówców w luźnym błękitnym dresie, powiódł okiem po sali, na której siedziało ok. 80 osób płci obojga, i popisał się swoim najnowszym odkryciem. Najpierw nienagannym brytyjskim akcentem poinformował słuchaczy, iż będzie mówił o zaburzeniach erekcji – jednym z głównych problemów dyskutowanych w urologii w latach 80. Nikt wtedy nie znał jeszcze dokładnie mechanizmu erekcji ani nie wiedział, co robić, gdy nie następowała. Nikt nie miał pojęcia, co z czym wówczas w organizmie współpracuje ani jakie związki chemiczne biorą w tym udział. Wiadomo było tylko, że bardzo wielu mężczyzn ma problemy z erekcją i że nasilają się one z wiekiem. Jedyne dostępne wówczas rozwiązania miały charakter mechaniczny: różne pompki, baloniki, plastikowe wkładki i metalowe implanty. Całe to ustrojstwo należało najpierw chirurgicznie włożyć, gdzie trzeba, a potem pompować, nastawiać, prostować do pożądanej pozycji i w sztuczny sposób powodować erekcję. Badacze robili, co mogli, by znaleźć jakieś rozwiązania, które byłyby wygodniejsze dla niego i dla niej, ale większość wysiłków spełzała na niczym. Dzisiaj te problemy mogą nam się wydawać zabawne, ale milionom mężczyzn cierpiących na mniejsze lub większe zaburzenia erekcji wcale nie było do śmiechu i była to dla nich poważna dolegliwość. I wówczas na scenę wkroczył, dosłownie i w przenośni, Giles Brindley, renesansowy umysł, fagocista logiczny i jeden z ostatnich przedstawicieli medycyny kultywujących pradawną i szacowną tradycję eksperymentowania na sobie samym. (…) Brindley, wówczas mężczyzna 50-letni, eksperymentował na swoim członku, mówiąc konkretnie: wstrzykiwał sobie w prącie różne specyfiki, by sprowokować erekcję nie mechanicznie, lecz chemicznie. I – jak poinformował wówczas swoich słuchaczy w Las Vegas – poczynił już pewne postępy, na dowód czego wyświetlił na ekranie rzutnika kilkadziesiąt dokumentujących je zdjęć. Takie rutynowe pokazywanie światu fotografii własnego członka wydawało się cokolwiek zuchwałe, nawet na konferencji urologicznej. Ale Brindleyowi było tego mało i uznał, że musi dobitniej unaocznić efekt swoich starań. Pod koniec prezentacji poinformował słuchaczy, że tuż przed zejściem do sali konferencyjnej wstrzyknął sobie w pokoju hotelowym jeszcze inny specyfik, po czym obszedł pulpit, stanął przed słuchaczami i podciągnął lekko spodnie, żeby były bardziej obcisłe i żeby można się było przekonać o prawdziwości jego słów. Na sali zapanowała konsternacja. – Byłem w szoku, pewnie nie tylko ja – wspominał później jeden z uczestników konferencji. – Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Prof. Brindley natomiast spojrzał w dół i niezadowolony pokręcił głową. – To chyba nie jest dostatecznie widoczne – oświadczył. Po czym zsunął spodnie i bokserki. Wszystkich zamurowało. – Ludzie zamarli – wspominał inny uczestnik konferencji. Brindley zrobił dramatyczną pauzę i powiedział: – Chciałbym, aby teraz ktoś z państwa miał sposobność osobiście zbadać wielkość nabrzmienia. Szurając nogami, z bokserkami na wysokości kolan, zszedł z podium i ruszył ku pierwszym rzędom krzeseł. Siedzące tam kobiety wrzasnęły przerażone, odwracając głowy. Krzyki go chyba otrzeźwiły, ponieważ uświadomiwszy sobie, jaki skutek wywarła jego prezentacja, szybko podciągnął spodnie, wrócił na podium i dokończył wykład. Pomysł Brindleya, by wstrzykiwać powodujące erekcję specyfiki bezpośrednio do członka, nigdy się nie przyjął, a wymyślne wkładki z plastiku i metalu zachwalane przez innych badaczy to dzisiaj eksponaty w muzeum osobliwości medycznych. Wszystkie tego rodzaju rozwiązania zastąpiła nowa generacja leków, której przewodzi słynna „niebieska tabletka”. Stało się to – jak często bywa w historii leków – przypadkiem. Sandwich, miasteczko na południowym wybrzeżu Anglii, znane jest turystom głównie z dobrze zachowanej średniowiecznej sali cechowej i kilku przytulnych kawiarenek. Nie wszyscy wiedzą, że mieści się tu także centrum badawcze firmy Pfizer, jednego z największych światowych
Tagi:
biznes, choroby, firmy farmaceutyczne, Giles Brindley, korporacje, lekarstwa, leki, mężczyźni, Pfizer, seks, Viagra, zdrowie, zdrowie publiczne