Pan się nie przejmuje, najważniejsze, że da się porozumieć. A w którym języku, moim czy pana, cóż to ma za znaczenie? Krzysztof Usakiewicz, student filologii nowogreckiej na Uniwersytecie Warszawskim, podróżnicze marzenia realizuje za pomocą roweru. Jednym z jego ostatnich projektów była wyprawa po polsko-ukraińsko-białorusko-litewskim pograniczu w celu sprawdzenia, na ile wśród zwykłych mieszkańców żywe są kulturowe, mentalne czy choćby językowe związki z Rzecząpospolitą Obojga Narodów. Trasa liczyła ponad 2 tys. km. Autor celowo omijał większe ośrodki, jak Lwów, Grodno, Wilno, Kowno, aby zobaczyć, jak na tym pograniczu wygląda życie bez upiększeń. Choć po Rzeczypospolitej Obojga Narodów formalnie nie ma już śladu, Krzysztof Usakiewicz wciąż takie pozostałości spotykał. Prezentujemy fragment reportażu z jego podróży po Litwie. Wbrew zapowiedziom oczekujących w kolejce polskich kierowców kontrola przebiegła sprawnie. Nikt nie zaglądał do mojego bagażu, a tym bardziej nie dobierał się Bogu ducha winnemu rowerowi do śrubek. Szpakowaty Litwin, widząc mnie, ograniczył się do jednego pytania: – First time in Lithuania? Nice, enjoy your trip! Toast za wielką Litwę Nie zdążyłem sobie przyswoić nawet podstawowych zwrotów. Właśnie przekroczyłem granicę kraju, a kupione w ostatniej chwili rozmówki okazały się bezużyteczne. Autor nie uwzględnił takich pytań jak: czy można tu rozbić namiot na jedną noc? Gdzie podładować telefon? Dochodziła północ, gdy zobaczyłem światła pierwszej litewskiej stacji benzynowej. Na jej tyłach ciągnął się wąski pas skoszonej trawy. Podszedłem do całodobowego okienka i zacząłem dukać: – Gdybym ja czia rozbił palapine na viena naktis to okay czy problem? – Oczywiście, że może pan się rozbić, mnie to nie przeszkadza – dziewczyna odpowiedziała nienaganną polszczyzną. Tylko akcent w jednym słowie zdradził jej pochodzenie. Następnego dnia w mijanych wioskach czułem się jak w domu. Jechałem ulicą ni to Sodų, ni to Sadową, w sklepie wszyscy mnie rozumieli, a na półkach odnajdowałem znajomo wyglądające produkty. Nawet ogłoszenia, które ktoś wywiesił na przystankach, były dwujęzyczne. W Pabarė siedziałem pod sklepem, gdy do stojącego obok roweru podbiegła kobieta. Nad tabliczką z moim imieniem oraz polską flagą na bagażniku zrobiła znak krzyża. – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna… Przyjechałeś do nas z Polski? Co cię sprowadza? Zacząłem opowiadać, że to już ostatnie dni, że zacząłem w Zamościu, a później podróżowałem przez Ukrainę i Białoruś wzdłuż granicy. Szybko mi przerwała: – Patrz, jak to źle u nas jest. Sam zobacz, kto tu mieszka. Ci Litwini tylko by lasy wycinali i bimber pędzili – splunęła. Akurat szosą przejechał nastolatek na skuterze. – Zobacz, jaki ma motor! Ukradł, bo przecież by nie zarobił. A ty musisz, biedny Polak, na zwykłym rowerze siódme poty z siebie wylewać. Siedzisz jak boże nieszczęście na ławce pod sklepem, bez dachu nad głową, i zwykły groszek z puszki jesz. A ten obibok zaraz wróci do domu, matka mu poda do stołu ociekającego tłuszczem kurczaka, którego ojciec komuś podebrał. Bimbrem wzniosą toast za wielką Litwę. Takie tutaj życie, kochany! Przed odjazdem usłyszałem jeszcze ostatnią radę: – Jedź prosto i, broń Boże, nikogo nie pytaj o drogę, bo ci Litwini zaraz cię oszukają. Cały czas prosto. Tu żyją ludzie normalni! Nie zamierzałem wracać do Polski najprostszą drogą. Pod wieczór w Žeronys nie czułem jeszcze zmęczenia, słońce zachodziło powoli. Mapa powiedziała mi jednak, że dalej byłoby trudniej o przytulne miejsce na namiot niż w tej cichej wiosce na rozstaju. Podjechałem do pierwszego mężczyzny, którego zobaczyłem w ogródku. – Dobry wieczór – zagaiłem po polsku. – Czy mógłbym rozbić namiot na tej polanie po drugiej stronie drogi? Tylko na jedną noc. – Po co namiot? Do domu cię weźmiemy! Trafiłem do polskiej rodziny. Potrzebowałem dłuższej chwili, by się przyzwyczaić do sposobu mówienia gospodarza. Piotr chrypiał i często zaczynał krzyczeć. W ciągu wieczoru pięć razy pytał, jak mam na imię, i powtarzał: – Poszczęściło ci się, biedy to ty u nas nie będziesz miał! Zobaczysz, my normalni ludzie jesteśmy! Zostałem poczęstowany kolacją. Pyszny twarożek jadłem w kuchni sam, co chwila jednak ktoś przychodził porozmawiać ze mną. Spytałem Andrzeja, nauczyciela w pobliskiej szkole, o kontakty Polaków z Litwinami. Przed moim wyjazdem gazety wracały do konfliktu o dwujęzyczne tablice i złych stosunków między państwami. – No,
Tagi:
Krzysztof Usakiewicz