Rozmyślania na dzień upadku granic

Jest 13 grudnia 2007 r. Siedzę przed komputerem i internetem, z włączonym TVN 24. Mam 68 lat. Tyle samo lat ma słynne zdjęcie, gdy grupa żołnierzy niemieckich wyłamuje graniczny szlaban z tablicą, na której jest nasz orzeł, i za chwilę niemiecka kolumna wedrze się do Polski. Chwilę wcześniej zaczęła się II wojna światowa. Zginą w niej z niemieckich rąk mój ojciec, dziadek, trzech wujów, ciotka i dwie siostrzenice, ale ja od Niemców, których jako dziecko napotkałem, nie doznam zła, raczej dobro. I moją pierwszą koleżanką dzieciństwa będzie niemiecka dziewczynka. Ulryka lub Ludwika Kopecky, córka przesiedleńców z Besarabii do Kalisza w Warthegau. Pamiętam też noc z 12 na 13 grudnia 1981 r., kiedy wychodzącego z domu pochwyciło mnie pod pachy dwóch milicjantów w towarzystwie cywila wyposażonego w łom. Napisałem trochę później: „Gdy milicjanci chwycili mnie pod ręce, poczułem z dotkliwą wyrazistością, że czas przełamuje się na dwoje, że zatrzasnęła się krata zamykająca powrót, a otwierająca rzeczywistość nacechowaną murami, drutami, kajdankami”. Ale pamiętam też ulgę, kiedy w tłumie internowanych czekających w więzieniu na rozprowadzenie do cel, rozeszła się wiadomość, że to stan wojenny wprowadzony przez Jaruzelskiego. A więc nie przez najgorszy PZPR-owski beton. Wtedy przestałem się bać, że nas rozwalą lub od razu wywiozą do Rosji. Mam przed oczami tekst artykułu, jaki napisałem do „Le Monde” w przeddzień wyborów do Parlamentu Europejskiego, 17 czerwca 1984 r. Pisałem: „Jestem Europejczykiem, lecz 17 czerwca nie będę głosował. Pochodzę bowiem z Europy zabranej Europie… Pochodzę ze świata zamkniętego granicami, które przypominają do złudzenia ogrodzenie więzienne. Czterysta milionów Europejczyków wolnych i ponad sto (a gdy doliczyć Rosjan, to prawie trzysta) milionów Europejczyków uwięzionych – taki jest najważniejszy rys naszego kontynentu”. Widziałem tę koszmarną, morderczą granicę oddzielającą imperium zła od wolnej Europy, kiedy przejeżdżałem ją między jednym a drugim Berlinem w roku 1982. Taki był jeszcze 20 lat temu najważniejszy rys naszego kontynentu. I nic nie wskazywało, że za moment, za kilkadziesiąt miesięcy rozbłyśnie słońce roku 1989 i co tu gadać, będzie nam świecić aż do dziś i co jeszcze wspanialsze, bez czegoś na horyzoncie, co wskazywałoby, że on znów się zaciągnie, jak tyle razy nad naszą Ojczyzną. Są w Polsce problemy, jest niemało biedy, ludzkiego nieszczęścia, niesprawiedliwości, kłótni, korupcji i innych złych rzeczy. Ale jest pokój, jest wolność. Jest rozwój ekonomiczny i cywilizacyjny, jak rzadko kiedy w naszej historii. Nikt nie dybie na polską niepodległość, nikt nie chce nas najeżdżać i rozbierać. Jesteśmy po raz pierwszy nie na obrzeżach, lecz wewnątrz wielkiej, wspaniałej konstrukcji, jaką jest Unia Europejska. Najbardziej humanistyczne dzieło naszego kontynentu, zastępujące czasy, gdy każde pokolenie europejskiej młodzieży stawało naprzeciw siebie, by się zabijać, czasami kiedy może się ona spotykać w rywalizacji, współpracy i miłości. Warto nie tracić ze świadomości tych wielkich bezcennych darów naszego czasu, kiedy narzekamy czy wściekamy się na różne, nawet dotkliwe, przypadłości dnia codziennego. Wielu pokoleniom nie były one dane. I nie są gwarantowane raz na zawsze! Przychodzi mi to wszystko do głowy, kiedy siedzę przed kompem, jak mówi moja najmłodsza córka, i oglądam w telewizji podpisywanie Traktatu Lizbońskiego. Widzę podchodzącą do stołu polską delegację. I widzę, jak po podpisaniu premier Tusk podchodzi do prezydenta, by uścisnąć mu dłoń. W tym dziwnym nastroju dnia, ja, twardy przeciwnik tej prezydentury, myślę sobie, że właściwie to mógł premier zgodzić się, by traktat podpisał też prezydent Kaczyński. Po zamknięciu mu drogi do Brukseli można było się zgodzić na taki kurtuazyjny gest. Ale nieszczęścia nie ma. A za kilka dni będziemy mieli kolejne epokowe wydarzenie. 21 grudnia usunięte będą szlabany graniczne między Polską i Niemcami, a także innymi sąsiadami z Unii Europejskiej. Usunięte będą wspólnym uroczystym gestem szefów państwa i zabawą z fajerwerkami, a nie aktem brutalnej siły, jak na tym zdjęciu sprzed 68 lat. A po drugiej stronie będą Niemcy, przygraniczne miasta i miasteczka, w których coraz częściej brzmi polska mowa. Cóż za wspaniały świat – warto powtórzyć za piękną piosenką Louisa Armstronga „What a Wonderful World”. Trwajcie chwile! Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 51-52/2007

Kategorie: Blog