Zima nas rozjechała i teraz, na drżących nogach, stoimy, wkładając sobie ostrożnie do brzucha żołądek, jelita, wątrobę. Zbieramy włosy z poduszki, poruszamy palcami u stóp. Robimy koci grzbiet. Bilans zysków i strat. W każdym razie żyjemy! Nawet ci, którzy jak katedry gotyckie godzą się na ponure dźwięki we własnych wnętrzach – strzyknięcia, trzaśnięcia, zgrzyty – czekają na zmiany. W sklepie prężą się uwodzicielskie nowalijki i jak zwykle więcej obiecują, niż dają. Mają w sobie tylko wodę i ziemię, tak w każdym razie smakują. Już wychodzimy na słońce: ostrożnie – najpierw twarz, potem szyja, ręce i wreszcie nogi – tylko odważni paradują w krótkich spodenkach, jakby chcieli wypowiedzieć zimie wojnę (czy takie metafory nie są niestosowne)? Poziom nasłonecznienia zmienia się tak gwałtownie, że mrużymy oczy, czerwone od pyłków i łez. W pytę jesteśmy delikatni na wiosnę, jakbyśmy sami wyszli spod ziemi. Śmieszne, że właśnie teraz kalendarz normatywny domaga się od nas „porządków”, przesadzania kwiatów, odwiedzin „na grobach bliskich”, całodniowych wycieczek po pagórach i lasach. Kiedy my nie zdążyliśmy się złuszczyć ani dojrzeć. W stanie liminalnym, w jakimś śpiącym „pomiędzy”, testujemy na schodach granice własnych możliwości. Pies jest rozrusznikiem. Ale sam jest zdezorientowany, wiatr mu uszy wywrócił na lewą stronę i wyglądają jak gumowe muszle. Zapachy zderzają się z nosem, ale wiatr je rozsyła chaotycznie po mieście. Pies biegnie zygzakiem, próbuje je złapać. Bum, bum, taranuje krzaki, wbiega w gnój, w kamienie. Ja za nim i już szukam w oknach wykrzywionych twarzy. Są! Grożą nam, jak należy, że my w ich krzaki, w ich gnój, w ich kamienie. Ale nigdy nie wyjdą, zawsze to tylko twarze za szybami, śmieszne, kiedy próbują nadrobić mimiką jak źli czarodzieje ze złych teatrów. Biegniemy nad rzekę, a tam inni tacy: psy siwe, brązowe, białe, rude, w paski, w jakieś strusie, w kobzy, w misie, w kobry, w lisie kity, w bobry – fruwają centymetr nad łąką. Ich ludzie ledwo śledzą wzrokiem ten krzyżujący się syf dziwnych szlaków donikąd. Anarchia. Nikt nie próbuje dociec, o co chodzi w tej grze. Ci ludzie, którzy spocili się od samego patrzenia na psy – zdejmują kurtki, wiążą je na biodrach, przystają na kreciej grudce. Pozdrawiają się albo tylko wystawiają twarze do słońca. No wreeeszcie! Słońce, gdzieś było całą zimę, zrób coś! Psy wchodzą do rzeki, przepływają na drugi brzeg. Ich ludzie w panice wykrzykują imiona. Zwierzęta wychodzą z rzeki i już wiadomo, że mieszkania będą pachnieć mułem, że klatka schodowa będzie zamulona i windą muł będzie jeździł cały dzień. Rozrusznik każe ruszać na balkony i tam mówić do psów, uspokajać, przekupywać, żeby stały jak dojne krowy i dały z siebie cokolwiek zmyć. Wiosna ma zapach mułu i psiej sierści, a i to źle wygląda w piśmie. Jak początek wiersza, który odrzuci w konkursie przytomne jury. Po tych ceregielach psy idą spać w czystej pościeli, ludzkość zaś na krzywych nóżkach idzie zaparzyć kawę, bo może pomoże. Mroczki przed oczami, jakby w czaszce wałęsały się kwaśne muszki. Wiosna, ta to ma wejście. Dlaczego potem pamiętamy kwiaty? Jabłonie na blokowiskach? Kawę pitą na stojaka po spacerze, w parku albo pod mostem? Mity, mity. Bo w konfrontacji z kwietniem i majem wypadamy blado. Rozrusznik nas tylko przymusza. Inaczej, półleżąc pod kocem, oglądalibyśmy końcówki seriali. Rozmowy przez telefon kończylibyśmy szybciej, niż wypada. A nasze posiłki – monotonne jak chrupki ryżowe – byłyby z plasteliny, z gumy do żucia, z korka. Ale rozrusznik działa. Idziemy w gości. Więc są obowiązki – wobec własnego ciała i wobec ciała cudzego. Zorganizować wino, zorganizować koszulę, umyć but. Może razem znów się przepchamy przez tę dziurę, przez tynk i szary papier zimy – żeby się zorganizować w jakieś wspólne życie. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint