46 lat przyjaźni z Ryszardem Kapuścińskim Pobyt w Afryce związany jest dla mnie ściśle z Ryszardem Kapuścińskim, który stał się moim najbliższym przyjacielem i odcisnął silne piętno na moim światopoglądzie i życiu. Łączyło mnie z nim piękne, fantastyczne poczucie bliskości, on znał wszystkie moje grzechy, ja jego. (…) Bardzo lubił moje dzieci, a Dorota w jego ostatnich latach pomagała mu w zagranicznej korespondencji. Gdy byliśmy z żoną za granicą, Rysiek chodził na wywiadówki mojej córki i poszedł na uroczystość wręczenia jej świadectwa maturalnego. Z Ryśkiem i jego żoną Alą spędzaliśmy rodzinne święta i sylwestra, gdy tylko było to możliwe. Był jedynym przyjacielem, z którym nigdy nie miałem tzw. trudnych momentów. O przyjaźń dbał, mówił, że przyjacielowi trzeba więcej wybaczać niż innym. Gdy nie widzieliśmy się kilka dni, słyszałem w telefonie: „Dzwonię ot tak, bez interesu, po prostu z tęsknoty”. Wzruszyłem się, kiedy dowiedziałem się, że znanej pisarce opowiadał o mnie jako „najbliższym przyjacielu, z którym byłby gotów w czasie wojny siedzieć w jednym okopie”. (…) RYSIEK PRZYLECIAŁ do Dar es-Salaam cztery tygodnie po moim przyjeździe. Początkiem przyjaźni – przynajmniej z mojej perspektywy – była krótka rozmowa w windzie hotelu Twiga kilka dni później. Zapytał mnie ze swoim nieśmiałym, życzliwym uśmiechem, czy dobrze wyczuwa mój smutny nastrój. Przyznałem, że na placówce brakuje mi kogoś bliskiego, że nie mam tu żadnego przyjaciela. „No to weź pod uwagę, że masz już przyjaciela na teraz i na stałe”, odpowiedział. Bardzo mnie tym ujął. Przyrzekłem sobie zawsze o naszą przyjaźń dbać. Był to pierwszy przykład tego, jak Rysiek emanował życzliwością i pogodą ducha. (…) Rysiek przyjechał do Afryki po pobytach w Indiach i Chinach. Wstrząsnęła tam nim nędza milionów ludzi i stoicyzm, z jakim ją znosili, zarówno jednostki, jak i całe społeczności. Widział też „wołającą o pomstę do nieba” nędzę czarnej ludności w Afryce, choć w ówczesnej Tanganice nie była ona jeszcze tak dramatyczna. Mówił, że chciał być nie tylko profesjonalnym i dobrym dziennikarzem, ale jednocześnie spełniać dodatkową misję – być obrońcą biednych i pokrzywdzonych. Od początku mnie namawiał, abym – jako dyplomata – starał się bywać u „prawdziwych” Afrykańczyków, a nie tylko w rządowych kręgach: „Trzeba wyjść na ulicę, wejść do domów miejscowych ludzi, posłuchać, co oni mówią”. Miał rację, ale – jak szybko się zorientowałem – przeciętni mieszkańcy kraju wstydzili się swojej biedy, nie nawiązywali przyjaźni, nie zapraszali do swoich skromnych domów. On jednak zdołał znaleźć język z miejscowymi, wsłuchać się w to, co mówią, i pozyskać ich przyjaźń. Szukał wtedy rozwiązań dla krzywd i niesprawiedliwości dziejących się na obszarach Trzeciego Świata (…). Chyba z tych rozterek i poczucia niemocy rodziła się jego szlachetna i mało znana myśl o „konieczności samopoświęcenia się”, by zrobić coś dla biedujących rzesz ludzkich i poszczególnych ludzi z osobna, aby ich ocalić czy wręcz zbawić. (…) Dopatrywał się indywidualnych znamion w każdym człowieku. W każdym znajdował cechy warte zainteresowania. Mówił, że trzeba iść między ludzi i być z nimi, aż dobrze ich się pozna. Zdaniem Ryśka, nie dokona się tego, jeśli osobiście i autentycznie się nie przeżyje i nie pozna, czym jest cierpienie i odtrącenie w Azji czy Afryce. (…) Rysiek szybko udowadniał poważne podejście do swych idei. Nie chciał mieszkać z nami w hotelu dla białych, wynajmował tanie hinduskie hoteliki bez klimatyzacji, jeździł do Afrykańczyków, zaprzyjaźniał się, żył i mieszkał z nimi, jadł to, co oni, bratał się z licznymi freedom fighters z sąsiednich krajów pozostających jeszcze w kolonialnej zależności, czyli z politycznymi imigrantami w Dar es-Salaam, żyjącymi wtedy na skraju nędzy, niekiedy wspomagał ich ze swoich skromnych środków. Poznawał ich los, próbując i mnie wciągać w ich świat. PROWADZIŁ W TANZANII życie skromne i pełne wyrzeczeń. Niemiłosiernie eksploatował organizm i – choć wytrzymały – zaraził się w końcu gruźlicą, a potem i malarią. Było w jego postawie coś misyjnego, wręcz franciszkańskiego, mówił, że lubił postać św. Franciszka. Ale bywało, że wbrew manifestowanemu optymizmowi popadał w nastroje pesymistyczne i irytowało go, gdy nazywałem to „powrotem do realizmu”. Rozstawał się ze swoim nowym mitem stopniowo. Widział, jak na Zanzibarze, w Rwandzie, Burundi czy Kongu, pod płaszczykiem walki o sprawiedliwość,
Tagi:
Jerzy M. Nowak