Jesień 2006 r. w Budapeszcie. Całe Węgry już wiedzą, co powiedział premier Ferenc Gyurcsány, a mówił o tym, o czym szefowie gabinetów na całym świecie milczą, bo pamiętają, że ściany mają uszy, albo już w młodzieńczym wieku skalkulowali, że najbardziej opłaca się milczeć. Naród wyległ na ulice, aby wykrzyczeć rządowi w twarz: Basta, dosyć tego! Nie pamiętam, czy premier szczerze wyznał, że oni kłamali rano, w południe i wieczorem, czy tylko kradli w tym samym rytmie albo jednocześnie oddawali się obu namiętnościom tak ukochanym przez władzę. Dla ulicy nie miało to już żadnego znaczenia. Ulica chciała, żeby jej bunt jak najszybciej zobaczyła zagranica. W stołecznym mieście rozgrywa się scena, filmowa jak diabli. Na placu Ratuszowym emerytowany czołgista wsiada do muzealnego T-34, odpala silnik i ta góra żelaza z II wojny światowej z łoskotem zaczyna się toczyć w kierunku uformowanego oddziału policji, by zatrzymać się w ostatniej chwili. Do masakry nie dochodzi, bo… skończyło się paliwo. Dowiaduję się o tym z najnowszej książki Krzysztofa Vargi opatrzonej tytułem „Sonnenberg”. To jest opowieść, nie dokument, mogło więc całe wydarzenie urodzić się tylko w pisarskiej wyobraźni. Wierzę, że tak było, chociaż po prawdzie mogło być zupełnie inaczej. Sięgam po tę historię wcale nie z miłości do dramatów konstruowanych na założeniach, co by się stało, gdyby… U Vargi zainteresował mnie pewien ciąg dalszy epopei przerwanej nagłą posuchą w baku. Otóż niejaki Attila, dobry albo i najlepszy kumpel narratora, chłopak, który wszystko widział na własne oczy, mówi później tak: – Jaka szkoda, że nie zadbali o ropę, ci goście w czołgu byli zdesperowani, jestem pewien, że naprawdę chcieli staranować tłum gliniarzy, to byłaby cudowna rzeź! Cały świat by o nas mówił, wszystkie telewizje by to pokazywały, znów na chwilę stalibyśmy się najsłynniejszym narodem świata! Wiara w ulicę i zagranicę łączy Polaków i Węgrów właściwie od zawsze. Łączyła nawet w czasach naszej nieobecności na mapach. Różnice sprowadzają się do subtelności, które najłatwiej można dostrzec w myśleniu i czynach wspomnianego Attili. Podobno tej sławnej jesieni 2006 r. zagrzewał on tłum do walki, intonując słynny marsz Klapki, zaczynający się od słów: Föl, föl, látjátok lobogómat, których jednak w książce nikt nie tłumaczy, bo Attila się wydziera, András o tym opowiada jako alter ego autora Krzysztofa V. i wszyscy się rozumieją, bo mówią po węgiersku. Zanurkowałem po ten marsz do internetu, by głębiej wejść w duszę węgierskiego rewolucjonisty, ale dowiedziałem się tylko, że Madziarzy mają takich marszów na pęczki, od marsza Marii Teresy przez marsz Armii Siedmiogrodzkiej Bema aż po marsz św. Władysława oraz Jasów i Kumanów. Marsz jaki jest, każdy słyszy. Odsłuchałem Klapkę i nie odmaszerowałem, pojąłem za to istotę pierwszej, subtelnej różnicy między „bratankami”. Oni żwawiej niż my maszerują i umieją śpiewać. Tę różnicę widać było już wtedy, kiedy Jarosław Kaczyński jeszcze wierzył w ulicę. Wlókł się prezes niemiłosiernie ze swoim zawodzącym ludem, byle doczekać zmierzchu i spalić kukłę prezydenta Lecha Wałęsy. Chodził potem latami jeszcze wolniej, od katedry do pałacu, co miesiąc przybliżając się do prawdy. Porzucił tę wiarę dopiero wtedy, kiedy rozbolało go kolano. Opozycja też się wlecze, choć mówi, że maszeruje, a po wszystkim totalnie rozłazi się na lody. Usprawiedliwia ją tylko długa droga do Magnuszewa, gdzie stoi najbliższy niepilnowany czołg. Subtelność druga jest taka, że Węgrzy ciągle chcą być najsławniejszym narodem, a my już jesteśmy, i to do tego stopnia, że rząd sam wyręcza ulicę w powiadamianiu o tym zagranicy. Sam utrwala kolejne przewagi naszego narodu nad pozostałymi narodami świata. Najpierw PiS (Sejm) coś uchwala, potem czekamy, aż powstanie raban i Mateusz Morawiecki przemówi rano, w południe i wieczorem, że dzięki temu zrobił się „ożywczy ferment wokół Polski”. Zaraz usłyszymy bulgotanie. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint