Jak Geertowi Wildersowi udało się uwieść Holendrów.
Dwa lata temu Brytyjczycy zachodzili w głowę, co uschnie pierwsze – premierostwo Liz Truss czy sałata lodowa. Coraz więcej przesłanek wskazuje na to, że wkrótce podobny eksperyment będą mogły powtórzyć media w Niderlandach. Wystarczy podmienić zdjęcie toryski na portret Dicka Schoofa.
Po obejrzeniu relacji z zaprzysiężenia nowego holenderskiego rządu do głowy od razu przyszło mi pytanie, czy mamy właśnie do czynienia z kolejną falą koronawirusa. Spoglądam do statystyk zakażeń. Homeopatyczne. Na zdjęciu ministrowie mimo wszystko karnie zachowują dystans społeczny, co umożliwiają rozległe schody pałacu Huis ten Bosch. Gdy w poprzednich latach obok króla stawali Mark Rutte wraz z członkami jego kolejnych gabinetów, atmosfera była zdecydowanie bardziej familiarna.
Zwykły przypadek? Raczej symbol, bo gdy dokładnie prześledzimy, jakie partie tworzą rządzącą koalicję, w jakich bólach ten sojusz się formował i jakie napięcia rozsadzają go w ostatnich dniach, Dickowi Schoofowi wypada jedynie współczuć zadania, którego oficjalnie podjął się 2 lipca.
Koniec mitu „teflonowego Marka”.
Lejtmotywem ostatnich, przyśpieszonych wyborów do holenderskiego parlamentu był nasilający się kryzys migracyjny – to właśnie impas wokół tej kwestii, a dokładnie łączenia rodzin uchodźców, doprowadził do rozpadu czwartego gabinetu Marka Ruttego. „Teflonowy” do niedawna Mark postanowił pożegnać się z krajową polityką po 13 latach w fotelu szefa rządu.
Niemal wszyscy liczący się gracze zapowiadali w kampanii bardziej restrykcyjne podejście w sferze szczelności granic. Z antyimigranckiego wyścigu, którego wynik poznaliśmy 22 listopada 2023 r., zwycięsko wyszła Partia Wolności (PVV) Geerta Wildersa. Zagłosowało na nią 23,5% uprawnionych, co przełożyło się na 37 mandatów w 150-osobowym Tweede Kamer.
Za Partią Wolności uplasował się, z 25 mandatami, lewicowy sojusz Zielonej Lewicy i Partii Pracy (GL-PvdA) z Fransem Timmermansem na czele. Centroprawicowej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD), kierowanej przez Dilan Yeşilgöz, a wcześniej przez Ruttego, przypadły 24 miejsca – stan posiadania zmniejszył się o 10. Tytuł największego przegranego powędrował mimo wszystko do Pietera Omtzigta. Założona przez niego tuż przed wyborami i długo przewodząca w sondażach Nowa Umowa Społeczna (NSC) wywalczyła rozczarowujące 20 mandatów.
Kto w latach 90. emocjonował się burzliwymi losami efemeryd w rodzaju Partii X, Związku Podhalan czy Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, w holenderskim odpowiedniku naszego Sejmu poczuje się jak w domu. Tamtejsza ordynacja przekłada się bowiem na ogromne rozproszenie w izbie niższej, co zawsze wymusza konsensus w celu utworzenia rządu.
Tuż po zwycięstwie Wilders oświadczył, że „zatrzyma tsunami uchodźców”, a „rdzenni Holendrzy znów będą na pierwszym miejscu”. Nie ukrywał też, że marzy mu się teka premiera. Problem polegał na tym, że początkowo nie miał z kim tego marzenia spełniać, bo jego ugrupowanie od zawsze otoczone było kordonem sanitarnym i nigdy nie sprawowało bezpośredniej władzy.
Autor jest dziennikarzem i wydawcą, w przeszłości związany z portalami Gazeta.pl i Bankier.pl, publikował też w „Gazecie Wyborczej”, OKO.press i Krytyce Politycznej.