Rzetelna lustracja czy lista hańby?

Rzetelna lustracja czy lista hańby?

Można odzyskać nawet dokumenty przepuszczone przez niszczarkę. Co nie znaczy, że zawsze mówią one prawdę i należy im wierzyć Prof. Andrzej Rzepliński jest sekretarzem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ekspertem ONZ, współautorem ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Przygotował dla Senatu ekspertyzę na temat nowej ustawy lustracyjnej przyjętej przez Sejm. – Jak ocenia pan przyjętą przez Sejm ustawę lustracyjną, nad którą wkrótce będzie głosował Senat? – Jako ustawę faktycznie antylustracyjną, a także sprzeczną z konstytucyjną gwarancją do rzetelnego procesu sądowego osób pomówionych oraz prawem do prywatności osób kiedyś szpiegowanych. Przedmiotowy i podmiotowy zakres lustracji został określony niezmiernie szeroko, a przy tym czyni to niejasno. Niejasne prawo to nie jest prawo. Ustawa sejmowa 15-krotnie zwiększa też grupę tzw. osób publicznych oraz osób wykonujących zawody zaufania publicznego, które miałyby obowiązek wystąpienia do Instytutu Pamięci Narodowej o wydanie zaświadczenia lustracyjnego. Osoby kwestionujące prawdziwość dokumentów na ich temat, przechowywanych w IPN, są praktycznie według nowej ustawy sejmowej pozbawione możliwości skutecznej obrony w sądzie. Ustawa nie oddziela pokrzywdzonych od tych, którzy ich krzywdzili. Wszystko to oznacza zablokowanie rzetelnej i uczciwej lustracji. – W jakim stanie jest dokumentacja esbecka? – Wprawdzie w dokumentach tych panował porządek o klasę wyższy niż w innych działach administracji państwowej PRL, ale oczywiście nasz polski bałagan i tu dawał o sobie znać. Przede wszystkim zaś po 1989 r. przez wiele miesięcy dokumenty obrazujące współpracę obywateli z organami bezpieczeństwa były systematycznie niszczone oraz „prywatyzowane” przez funkcjonariuszy tajnych policji cywilnych i wojskowych. U nas niestety nie było tak jak we wschodnich Niemczech, gdzie ład w archiwach lepszy i gdzie po zburzeniu muru było wśród zwykłych ludzi poczucie silnego oparcia w siostrzanych landach zachodnich. Gdy pod koniec 1989 r. w Erfurcie ludzie dowiedzieli się, że oficerowie Stasi zaczęli mielić w niszczarkach dokumenty, opanowali gmach urzędu i papiery, w dobrym stanie, świetnie zarchiwizowane, przetworzone elektronicznie zgodnie z ówczesnymi osiągnięciami informatyki, przekazali wezwanej przez siebie policji. – A gdy zmielone zostały teczki tajnych współpracowników w Polsce? – Polskoludowa policja polityczna była mniej porządna od wschodnioniemieckiej, raczej nie dysponowała tak wydajnymi niszczarkami, lecz za to masowo paliła dokumenty, a przede wszystkim miała znacznie więcej czasu, bo niszczenie papierów skończyło się dopiero w pierwszej połowie 1990 r. Jednak i później można je było wynosić i robić sobie prywatne „szafy Lesiaka”. Między wejściem w życie ustawy o UOP a faktycznym powołaniem tej służby 31 sierpnia 1990 r. nie mieliśmy zaś przez trzy miesiące w ogóle policji bezpieczeństwa, trwała weryfikacja funkcjonariuszy i panował totalny bałagan. Na mniejszą skalę ciągle więc esbecy dość bezczelnie „doniszczali” akta swoich agentów i „dokradali” akta ludzi, których latami szpiegowali. Musimy pamiętać, że oficerowie tajnych policji, nie tylko komunistycznych, mają zakodowany obowiązek bezwzględnego chronienia swoich współpracowników, co widać choćby po zeznaniach oficera w procesie pani prof. Gilowskiej. – „Współpracowników”? Znaczy, że nie bardzo dowierza pan zapewnieniom Zyty Gilowskiej, iż na nikogo nie donosiła? – Ilość zachowanych dokumentów, co wyraźnie denerwuje (mam nadzieję, niepotrzebnie) panią lustrowaną, jest wcale spora. Nie było też, wbrew pozorom, przypadków, że tajnego współpracownika SB rejestrowała fikcyjnie, żeby się wykazać. Werbowanie zaś współpracowników kontrwywiadu i wpisywanie ich do rejestru było wielopiętrową procedurą, w którą wbudowane były kolejne aprobaty przełożonych. Na razie nikt nie trafił na fałszywą rejestrację i współpracę TW – choć może się zdarzyć, że jakaś teczka nosi fałszywy tytuł „TW”, to jednak z dokumentów w tej teczce wynika, że osoba tajnym współpracownikiem nie była. Po zniszczonych dokumentach często zostawały odpisy raportów tajnych współpracowników albo relacje z tych raportów, sporządzane przez oficera prowadzącego. Gdy np. chodziło o spotkanie kilku szpiegowanych osób z opozycji, to kopie raportów agenta z tego spotkania trafiały do teczki każdej z nich. Mało prawdopodobne, by wszystkie raporty lub relacje z raportów agenta zostały zniszczone. Poza tym szpiegowani uczestnicy takiego spotkania, pokrzywdzeni, to najlepsi poszukiwacze-lustratorzy, bo najczęściej dzięki temu, co zapamiętali, można ustalić, kto był autorem raportu. Jest to jednak pracochłonne, wymaga czasu i gruntownych badań. Musimy także zawsze pamiętać, że najczęściej raporty TW na temat innych osób

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 34/2006

Kategorie: Wywiady