Zachód niepokoi się śmiercią syryjskiej kultury bardziej niż sami Syryjczycy Mohammad Malas – (ur. 1945) reżyser syryjski, uważany jest za pierwszego kinowego autora z Syrii. Studiował w Moskwie na Wszechrosyjskim Państwowym Uniwersytecie Kinematografii im. S.A. Gierasimowa. Po studiach pracował w syryjskiej telewizji, potem zaczął kręcić filmy, w których odwołuje się do historii ojczyzny. Jego „Sny o mieście” były w 1985 r. pokazywane na Berlinale, z kolei „Noc” z 1992 r. była pierwszym filmem pokazywanym na Nowojorskim Festiwalu Filmowym. Jego najnowszy obraz „Drabina do Damaszku” z 2013 r. obrazuje sytuację artystów w opętanej wojną Syrii. Jak to jest być artystą w targanej konfliktami Syrii? – Przed rewolucją, która przemieniła się w wojnę, również żyłem w kraju, w którym nie mogłem powiedzieć o sobie „wolny artysta”. Próbowałem robić kino czy – szerzej – sztukę nieistniejącą w mojej ojczyźnie. Wypowiadanie się na temat sytuacji politycznej kraju, komentowanie jej, poruszanie kwestii związanych z dążeniem do wolności nie wchodziło w grę. W całej mojej twórczości starałem się być artystą wrażliwym na sprawy społeczne. Opowiadałem o tym, co utraciliśmy. W moje kino wkładam własne życie dosłowniej niż artyści na Zachodzie. Opowiadam o tym, co przeżyłem, co zapamiętałem, czego doświadczyłem, żeby w ten sposób przypominać ludziom, co utraciliśmy. O tym była moja filmowa trylogia, która miała duże problemy z powstaniem. Ale udało się ją nakręcić. – W Syrii nie istnieje prywatne finansowanie filmów, jest wyłącznie produkcja państwowa, za którą odpowiada Narodowa Organizacja Kina podlegająca Ministerstwu Kultury. Z nią zrobiłem swój pierwszy film „Sny o mieście”, w którym opowiadam o utraconym czasie demokracji. W historii Syrii czas demokracji przydarzył się tylko raz, w latach 50. Opowiedziałem o tym niezwykłym okresie, kiedy scena polityczna była zróżnicowana, kiedy mieliśmy pluralizm władzy. Ale była to jedynie przerwa między dwoma totalitaryzmami. W filmie „Noc”, który powstał jako następny, opowiedziałem o Al-Kunajtirze, moim rodzinnym mieście u stóp Wzgórz Golan, zupełnie zniszczonym podczas wojny sześciodniowej. Nie interesowało mnie, kto jest winny zbrojnego konfliktu, chodziło mi o cenę, jaką za niego przyszło zapłacić. Mimo to nie było mowy, żeby taki film zrobić pod egidą państwa. Zaczęły się piętrzyć problemy, ale jakoś udało się dopiąć produkcję. Kiedy pracowałem nad ostatnią częścią trylogii, wielokrotnie próbowano mnie upokorzyć. Dlatego zdecydowałem się pracować zupełnie niezależnie. Jaki był tego efekt? – Decyzja wymagała wielu kompromisów różniących się od tych, na które musiałem się zgadzać, pracując z rządem. Stałem się outsiderem. Zaangażowałem trzynaścioro naturszczyków, którzy mieli różne poglądy na sytuację w Syrii, zazwyczaj inne niż moje. To było ważne, bo opowiadałem o tym, dlaczego zdecydowałem się zostać w kraju mimo wojny. „Drabina do Damaszku” nie miała być opowieścią o konflikcie, nie miała go wyjaśniać ani tłumaczyć, tylko pokazać, że nie da się zabić sztuki. Ona przetrwa w każdych, nawet najtrudniejszych warunkach. Bohaterami filmu są artyści mieszkający w jednym domu: rzeźbiarz, reżyser, pisarz, malarz. Oni inaczej reagują na rzeczywistość: jeden chce aktywnie ją zmieniać, drugi – komentować, a trzeci – uciekać od niej. W ten sposób dochodzimy do odpowiedzi na pytanie o sytuację artystów w dzisiejszej Syrii. Artyści wciąż w niej są i wciąż spełniają się twórczo. Jestem jednym z nich. Ekstremiści z ISIS, którzy kontrolują znaczną część kraju, zabraniają uprawiania sztuki pod karą śmierci. – Nie osiągną sukcesu. Zawsze zostaje pisanie. Zarówno dosłowne, jak i to metaforyczne, związane z gromadzeniem wspomnień i magazynowaniem ich w głowie. Wspomnienia są przekazywane w formie opowieści innym, dzięki czemu kultura trwa. Nie da się jej zniszczyć, bo na niej oparta jest nasza cywilizacja. Mam wrażenie, że Zachód niepokoi się śmiercią syryjskiej kultury bardziej niż my sami. Nie dziwi mnie to. Propaganda działa świetnie. Media są zainteresowane jedynie wielkimi tragediami, które upewniają odbiorców, że zagłada Syrii to kwestia czasu. Ci zaś, którzy z Syrii uciekli, nie przebierają w słowach, kiedy tłumaczą swoją decyzję. Tak jakby próbowali przekonać samych siebie, że nie mieli alternatywy. A to nie zawsze prawda, bo często po prostu dokonali wyboru. Nie można ich za to winić ani osądzać. Ja też wybrałem i zostałem. W przeszłości Syryjczycy dokonywali już takich wyborów, a nasz
Tagi:
Artur Zaborski