Rząd turecki dąży do Unii Europejskiej, ale ze Stambułu do Brukseli jest coraz dalej Myśl o tym, że największym krajem chrześcijańskiej wspólnoty, jaką przynajmniej kulturowo jest Unia Europejska, będzie kiedyś 75-milionowa muzułmańska Turcja, jest dla niejednego Europejczyka szokująca. Deklarowane przy każdej okazji przez tureckiego premiera, 53-letniego Recepa Tayyipa Erdogana, polityka żelaznej ręki, europejskie aspiracje Turcji budzą w Europie sprzeczne uczucia. Nie jest przesądzone, czy Turcja byłaby w Unii „człowiekiem USA”, ponieważ Ankara potrafi rozgrywać swe interesy w regionie, a Turcy stają się ostatnio coraz bardziej prorosyjscy, jak to już bywało w chwilach zagrożenia ich interesów. Natomiast sceptycyzm Brukseli wobec europejskich aspiracji rządu Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), na czele którego stoi „imam” Erdogan, jak często nazywa go na swych wiecach opozycja, wypływa z podejrzeń, że partia ta dąży do cichej islamizacji formalnie świeckiej Turcji. Nie dla „chrześcijańskiego klubu” Po historycznym osiągnięciu, jakim było dla rządu Erdogana mającego za sobą pasmo sukcesów gospodarczych (w 2006 r. sześcioprocentowy wzrost gospodarczy) otwarcie w końcu 2005 r. negocjacji z Brukselą w sprawie tureckiej akcesji do Unii Europejskiej, polityk ten odbył przed rokiem podróż po Europie. Była to jego wielka „europejska ofensywa”, w czasie której powiedział, co myśli o europejskich przeciwnikach wejścia Turcji do Unii. Erdogan na każdym kroku przypominał, że „podróż Turcji do Europy rozpoczęła się nie w ubiegłym roku, lecz już w 1923 r., gdy Mustafa Kemal Atatürk przystąpił do budowy nowoczesnego, świeckiego państwa tureckiego”. Zapytany, co Turcja może wnieść do Unii Europejskiej, Erdogan odpowiedział: „Nie chcemy, aby Unia stała się chrześcijańskim klubem. Zamiast zderzenia cywilizacji potrzebny jest sojusz cywilizacji, ponieważ dopiero on może zadać definitywny cios terroryzmowi”. Ta idea nie jest obca europejskiemu myśleniu o przyszłości Turcji jako zapory przeciwko fundamentalizmowi. Francuski konserwatywny „Le Figaro” napisał: „Turcja, która uważa się za państwo laickie, lecz oparte na bazie islamu, mogłaby spróbować stworzyć wspólny kulturowy kontynent z sąsiednimi państwami arabskimi i w ten sposób stać się eksponentem kultury mającej własną tożsamość, ale wyznającej te same wielkie wartości humanistyczne, które my wszyscy musimy wyznawać”. Erdogan, przedstawiając na Zgromadzeniu Rady Europy w Strasburgu swą ideę sojuszu cywilizacji, ostrzegał przed skutkami „rosnącej polaryzacji kulturalnej i religijnej, która dzieli cywilizację zachodnią od świata muzułmańskiego”. Na pytanie najważniejsze dla takich krajów jak Francja i Niemcy, gdzie Turcy i inni wyznawcy islamu stanowią już znaczną część ludności, jak mają oni integrować się w tych społeczeństwach, Erdogan odpowiedział bardzo jasno: „Zamiast starać się zasymilować imigrantów, należy rozumieć ich i ich potomków”. Premier Turcji potępił w ostrych słowach „model imigracji forsowany we Francji, która próbuje zmuszać muzułmanów do przyjmowania jej wartości łącznie z zakazem noszenia muzułmańskich chust” na terenie instytucji publicznych. Trybunał nie do podważenia W ciągu ostatnich miesięcy telewizje europejskie wielokrotnie pokazywały obrazy ulicznych demonstracji w Turcji w obronie świeckiego charakteru państwa – przeciwko groźbie jego islamizacji. Chociaż w latach 70. ubiegłego stulecia też dochodziło do demonstracji związków zawodowych, w Turcji, gdzie w utrzymaniu równowagi i ładu wewnątrz kraju od czasów Atatürka zasadniczą rolę odgrywa wojsko, nie ma właściwie tradycji wielkich ulicznych demonstracji. Tym bardziej Europę zaskoczył marsz i wiec miliona obrońców świeckiego modelu państwa pod koniec kwietnia tego roku w Stambule. Podczas tej i innych manifestacji protestowano przeciwko narzuconemu przez premiera Erdogana proislamskiemu kandydatowi na prezydenta, Abdullahowi Gülowi, obecnemu wicepremierowi i ministrowi spraw zagranicznych. Główna siła tureckiej opozycji, Partia Ludowo-Republikańska obrońcy świeckości państwa, prezydenta Ahmeta Necdeta Sezera, demonstracją tą poparła swe żądanie unieważnienia wyborów prezydenckich, których pierwsza tura odbyła się w parlamencie. Kandydat rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), wywodzący się z ruchu islamskiego Abdullah Gül, nie uzyskał wymaganej w pierwszym i drugim głosowaniu większości dwóch trzecich głosów, ale z pewnością przeszedłby w trzecim, gdzie wystarczyłaby mu zwykła większość. W tym momencie zadziałał jednak mechanizm wprowadzony w Turcji na wzór europejskich państw demokratycznych. Już sam fakt, że wicepremier Gül był
Tagi:
Krzysztof Brajczewski