Bronisław Łagowski w swoich sądach jest najzupełniej niezależny od wszelkich stronnictw, od intelektualnej mody i od tego, co myśleć wypada albo nie Bronisław Łagowski od lat ceniony jest przez znających się na rzeczy czytelników jako komentator polityczny i krytyk kultury najzupełniej niezależny w swoich sądach od wszelkich stronnictw, od intelektualnej mody i tego, co myśleć wypada albo nie wypada. Starsi pamiętają go jeszcze jako Jana Dęboroga z „Tygodnika Powszechnego”, młodsi przynajmniej jako stałego felietonistę „Przeglądu”, bezlitośnie przekłuwającego balony wszelkiej mistyfikacji i polskiego samodurstwa. Choć nie, felietonista to nie jest dobre określenie, bo sugeruje przygodność tematu i lekkość formy. Łagowski, jeśli nawet bierze temat narzucony przez okoliczności, traktuje go z powagą, czasem z gniewem lub ironią, jako przejaw szerszego zjawiska. Kiedy więc redakcja „Przeglądu” zaproponowała mi napisanie recenzji tomu komentarzy tego autora, przyjąłem propozycję z przyjemnością. „Symbole pożarły rzeczywistość” jest zbiorem komentarzy politycznych Łagowskiego od końca 2005 r. do reakcji na katastrofę smoleńską w kwietniu 2010 r., obejmuje więc ok. 85 tekstów z ponad czterech lat. Do tego dodana została rozmowa Cezarego Michalskiego z autorem z grudnia 2007 r. Prawie wszystkie teksty były publikowane w „Przeglądzie”, nieliczne w „Tygodniku Powszechnym” albo w „Europie”. Książkę przeczytałem gruntownie, z ołówkiem w ręku i z rosnącym w czasie lektury przekonaniem, że jej ocena nie jest tak prosta, jak mi się zrazu zdawało. Kiedy komentarze z pięciu lat czyta się jeden po drugim, w dwa dni, przesuwa się siłą rzeczy ośrodek zainteresowania – mniej frapuje nas ocena zdarzeń, które przeminęły, pozostawiając nikły ślad w naszej pamięci, bardziej zaś ciekawi ideowe i mentalne stanowisko oceniającego je świadka. Zwracamy uwagę na to, z jakiego punktu widzenia i sądzenia traktuje on sprawy i jakie przekonania chciałby wrazić w naszą świadomość historyczną czy moralną. A tu z Łagowskim rzecz nie taka prosta. Prawie wszystkie jego teksty zawarte w tym zbiorze są atakami, często ostrymi, nieoszczędzającymi żadnej partii politycznej ani przeważających nurtów opinii publicznej. Bardzo niewiele jest zaś takich, w których autor określa własną pozycję. Najchętniej pisze o sobie, że jest realistą albo obrońcą zdrowego rozsądku. To miło, ale kto dzisiaj nie uważa się za realistę? Każdy jest przekonany, że to właśnie on trafnie postrzega rzeczywistość. Wyznanie, iż autor to „człowiek prosty – racjonalista”, przyjmiemy jako żart. Więcej nam mówi deklarowana sympatia autora dla Kisiela, dla Józefa Hena, do tego jeszcze dla Montaigne`a, Russella i Berlina. A więc mamy do czynienia z liberalnym sceptykiem. To świetnie, bo i ja wywodzę się z tej parafii. Dlatego skwapliwie przytakuję, gdy Łagowski krytykuje przerost katolicko-narodowych obrzędów i takiejże frazeologii w przemówieniach naszych polityków, gdy się obrusza na lustracyjne szaleństwa i nowe mity polityki historycznej, które zajmują miejsce poprzednich kłamstw propagandowych. Jestem z nim, gdy przekonuje, że gen. Jaruzelskiemu należy się miejsce w historii i szacunek, a nie opluwanie i ciąganie go po sądach. To wszystko i o wiele więcej należy przyznać celności i przenikliwości wytrawnego sądu autora książki. Kiedy jednak przewracam jej stronice, przed moimi oczyma powstaje jakaś upiorna Rzeczpospolita, czwarta czy piąta, i nie rozpoznaję w niej kraju, w którym mieszkam. Jest to państwo rządzone samowładnie przez „obóz solidarnościowy”, zwany też POPiS-em, który zdobył pełnię władzy i zaprowadził niemal totalne rządy, z represyjnymi prawami, podglądaniem i podsłuchiwaniem porządnych obywateli, prześladowaniem na różne sposoby setek tysięcy ludzi, procesami politycznymi. Jest to dzisiaj – dowiadujemy się – najbardziej opresyjny kraj w Europie, którym w dodatku rządzą wariaci, ignoranci i kłamcy. Gruntownie zakłamali – twierdzi Łagowski – historię najnowszą: jest ona teraz bardziej partyjna, niż była w PRL. Obóz solidarnościowy przypisał sobie całkowitą zasługę zmiany ustroju, która była wszak dziełem reformatorskiej ekipy Jaruzelskiego i Kiszczaka, z wydatną pomocą służby bezpieczeństwa. „Solidarność”, która przechwyciła władzę, narzuciła krajowi kult przegranych powstań i mit Katynia, mający podsycać antyrosyjską fobię, szczególnie jadowitą w wydaniu „Gazety Wyborczej”. Heroistyczna blaga przenika ich koncepcję patriotyzmu, wraz z którą wymusza się jedność moralną narodu i strach przed jakimkolwiek zróżnicowaniem poglądów. Po czerwonej, komunistycznej utopii zapanowała w Polsce czarna utopia, w której znowu niżsi oceniają wyższych, głupi mądrych.
Tagi:
Jerzy Jedlicki