Schubert w kopalni

Schubert w kopalni

Żyjemy w czasach późnego kapitalizmu, w którym nawet sen został skompromitowany jako przejaw słabości. „W globalnym paradygmacie neoliberalnym śpią tylko niedojdy”, czytam w arcyciekawej książce Jonathana Crary’ego. Oto Departament Obrony Stanów Zjednoczonych wydał fortunę na badania nad ptakami, które w czasie migracji pozostają przytomne (w powietrzu) przez siedem dni z rzędu. Gatunek nazywa się pasówka białobrewa i od razu wzbudził moją sympatię i ciekawość: tak, nie spać. Od razu byłoby więcej czasu na teatr. Bo to niby łatwo wybrać się na spektakl teatralny – powiedzmy – do Wałbrzycha? W czasach późnego kapitalizmu, kiedy rynki zasuwają non stop 24 godziny na dobę? A łatwo. Niedziela jest rzadko i nie ma sensu spędzać jej w supermarkecie. I chociaż oglądanie spektaklu to także forma konsumpcji (kultury), trzeba jednak przyznać, że troszkę szlachetniejsza. Tak sobie przynajmniej mówię, kiedy ładuję tyłek na tylne siedzenie i zmuszam resztę rodziny do podróży. Ciśnienie jest niskie, chmurzy się i przede wszystkim chce nam się spać. Wałbrzych jest pusty jak dekoracja po zejściu ekipy filmowej z planu. Zimny wiatr z gór wysysa resztki ciepła z niecki, w której leży miasto. Wspinamy się ciemną uliczką przez 15 minut i nie spotykamy nikogo. Z zimnych bram czuć charakterystyczny odór amoniaku. Dopiero w jakimś podwórku słychać śmiech: dwoje dzieci bawi się w piaskownicy. To wszystko. Intuicyjnie szukamy jakiegoś centrum, jakiegoś miejskiego totemu w postaci kościoła, ratusza albo chociaż fontanny. Bo każde miasto ma takie umowne serducho. Jest: plac, fontanna, Żabka i kilka ławek. Na jednej drzemie żulik, na drugiej jakaś parka w jaskrawych kurteczkach popija soczki z dziecinnych kartoników. Wypijam piwo, ale wchodzi jakoś muliście, przedburzowo. W końcu robi się późno, szukamy teatru. Za pięć minut ma się zacząć spektakl Magdy Szpecht „Schubert”. Próbujemy wejść, ale drzwi są zamknięte. Histerycznie szarpię za klamkę, szukam jakiegoś tylnego albo chociaż bocznego wejścia i powoli robi mi się wstyd: jak zwykle pomyliłam dni i cała wycieczka, cała mobilizacja na marne. Odchodzę z kwaśną miną i wtedy ktoś woła mnie po imieniu. To Marcin Liber, reżyser z Warszawy, który niedawno wystawiał w Polskim we Wrocławiu „Media Medeę” Marzeny Sadochy. Ale co on tu robi? Czyżbym pomyliła także reżyserów? Oto kara za bezsenność kapitalizmu: obniżenie funkcji poznawczych i psychicznych – myślę. E, bez przesady! Przecież dzień wcześniej umawiałam się z Magdą. – To nie tutaj! – krzyczy przez wiatr Marcin Liber. – To w kopalni! – Nie zdążymy! – ryczę płaczliwie, ale wsiadam posłusznie do auta i jedziemy maleńkim konwojem pod kopalnię. Jest niesamowicie. Parkujemy pod jakąś starodawną maszyną na wielkim, porośniętym perzem placu. Reprezentujemy jedyne auto, które tam parkuje. Wokół jest cała groźna, bujna natura, która sprawia, że do Wałbrzycha, tego mrocznego miasteczka, wyglądającego jak dziwna multiplikacja wielu małych miasteczek, zawsze chętnie się wraca. Maj, jedyny taki moment w roku, kiedy zieleń jest psychodeliczna, tak jasna i czysta jak te słomki do soczków pary sennych turystów na placu. Zaraz moment minie. Wchodzimy do kopalni, która okazuje się gustownie odrestaurowanym muzeum. Europejskie standardy sprawiły, że przez chwilę czuję się, jakbym była w Berlinie, w jakimś malowniczym lofcie, gdzie zaraz ma się odbyć multimedialny performance. Już same kible i umywalki wyglądają jak artefakty. Schodzimy na dół, w holu jest ekran, błyszczące intro wprowadza nas w spektakl. Będzie site-specific – to znaczy sztuka obmyślona do „działania” w określonym miejscu, z wykorzystaniem jego potencjału. W końcu sadowimy się w środku dużej sali: krzesła ustawiono na planie podkowy. Na środku sali pełnej metalowych rusztowań (site-specific) stoją wąskie korytka z wodą. W rogu mały biały domek na kółkach. Jest prosty jak kartonowe pudło. Wchodzą aktorzy, muzycy i zaczynają się czary. Ruch wypełnia salę, spektakl jest abstrakcyjny i pełen emocji jednocześnie. Napasiony muzyką jak mój pies labrador swoją ulubioną karmą z bizona. Wychodzimy lekko odurzeni. Burza przeszła bokiem. Wracamy drogą przez pola. Rzepak kwitnie wściekle i znów jest psychodelicznie. Przez chwilę mamy to nieco kabotyńskie, miłe uczucie: warto było wszczynać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety