Neologizm „ścierwojady” zawdzięczamy Ludwikowi Dornowi, który tak nazwał swego czasu dziennikarzy. Ludwik Dorn przesadził. Niestety, ale chyba tylko trochę. Polska demokracja jest chora. Instytucje demokratyczne niby istnieją. Mamy wolne wybory, wolność słowa, zgromadzeń, wolność sumienia i wyznania, mamy niezawisłe sądy. Ale mechanizmy demokratyczne to tylko swoiste rozkłady jazdy, wedle których poruszają się wehikuły rozmaitej jakości. Życie polityczne zdominowane jest przez partie polityczne. A demokracja w partiach pozostawia wiele do życzenia. Im partia większa, tym bardziej wodzowska. Liczy się zdanie wodza i jego najbliższego otoczenia, zwykle nie bez racji zwanego dworem. Reszta członków partii (i posłów z jej ramienia) jest faktycznie tylko maszynką do głosowania, ewentualnie do publicznego występowania na zadany temat i w określony sposób. Poza tym partie mają dotacje z budżetu, a ich wielkość jest uzależniona od ostatniego wyniku wyborczego. Partie wydają stosunkowo najmniej pieniędzy na ekspertyzy i zaplecze doradcze, najwięcej na kampanie wyborcze, czyli mówiąc wprost, na propagandę. Jeśli dodać, że do łupów wyborczych zaliczane są stanowiska w mediach jak najbardziej niesłusznie zwanych publicznymi, to widać, że im partia bogatsza, tym ma większe możliwości kaptowania sobie elektoratu, żeby nie powiedzieć ogłupiania go i oszukiwania, co w języku dzisiejszej polityki nazywa się eufemistycznie „uwodzeniem elektoratu”. Bez wielkich pieniędzy dziś polityki już uprawiać się nie da. Trzeba mieć pieniądze na billboardy, spoty telewizyjne, trzeba mieć stanowiska w mediach. Wszechogarniające partyjniactwo, schodzące w dół aż na szczebel gmin, i słabość apolitycznego aparatu administracyjnego powodują, że chore są władze pierwsza (ustawodawcza) i druga (wykonawcza). Państwo definiowane jest jako zbiór posad do objęcia po wygranych wyborach. Wygranych demokratycznie. le zorganizowana i przez to niewydolna jest władza trzecia, czyli sądownictwo. To odrębny temat. Niestety, chora jest także czwarta władza, która od pozostałych trzech tym się chyba różni, że jest z siebie niesłychanie zadowolona. Mało tego. Uważa się za sumienie narodu. Tzw. dziennikarstwo śledcze na ogół polega na ujawnianiu tego, co uda się dostać w formie kontrolowanego przecieku ze służb specjalnych lub prokuratury i co służy zwykle jakimś politycznym, nie zawsze jasnym interesom. Swoją drogą, gdyby dziennikarze śledczy zrzeszyli się dziś w jakiś klub, jego patronem mógłby zostać kpt. Garstka. (Dla później urodzonych wyjaśnienie: rzecznik prasowy gen. Kiszczaka, mający szerokie kontakty wśród dziennikarzy, chętnie zapładniający ich tematami i informacjami). Są też uznani dziennikarze śledczy, laureaci rozmaitych nagród z tego tytułu, przed którymi nawet kryminaliści wzajemnie się ostrzegają, że to konfidenci. Jest też trochę świrów, żyjących w świecie urojonych przez siebie spisków, które wytrwale tropią i opisują, co nawet w pewnym okresie współgrało z oficjalną doktryną państwową. Niestety najmniej jest wśród nich takich, co sami, z mozołem próbują wyjaśnić te sprawy, których organy ścigania wytropić nie chcą czy nie potrafią. A na tym polega, zdaje się, dziennikarstwo śledcze. Od tabloidyzacji mediów zaczęła się tabloidyzacja polskiej polityki. Media nie starają się nawet informować. One interpretują przebieg wydarzeń. Mało tego. Często nie tylko interpretują rzeczywistość, ale ją kreują. Mogłoby się wydawać, że kryzys gospodarczy jest sprawą bardzo interesującą społeczeństwo. Ludzie nie bardzo wiedzą, na czym kryzys polega, jakie są jego spodziewane konsekwencje, co rząd może zrobić dla jego co najmniej złagodzenia. Nie wiedzą, czego mogą się spodziewać. Czy grozi im lub najbliższym utrata pracy, a może stracą oszczędności? Czy lepiej oszczędności wydać teraz (na co?), czy przeciwnie, lepiej teraz oszczędzać? Niedawno w Krakowie odbyto specjalną debatę na ten temat. Miała ona wyjaśnić, na czym kryzys polega, jaka jest jego faza, czego się można spodziewać w najbliższej przyszłości. Uczestniczyła w niej absolutnie polska pierwsza liga ekonomiczna: Hausner, Wyżnikiewicz, Jankowiak, Kawalec czy Gronicki… Dyskusja była nader żywa. Wybitne grono ekonomistów zdiagnozowało sytuację Polski w przeddzień kryzysu. Mogłoby się wydawać, że temat przyciągnie zainteresowanie mediów, które zechcą informacjami z debaty podzielić się ze swymi czytelnikami, widzami czy słuchaczami. Nic z tego. Mimo że wszystkie media, tak lokalne, jak i centralne były powiadomione, nie pojawił się żaden dziennikarz. Gdyby spodziewano się jakiegoś skandalu, pewnie zbiegliby
Tagi:
Jan Widacki