Segregacja gastronomiczna

Jeszcze niedawno byłaby to wiadomość dnia. I potem dni kolejnych. Kraj żyłby ich losem, niecierpliwie wyczekiwał wyniku protestu. Pracownicy przedsiębiorstwa budowlanego Jedynka Wrocławska strajkują od początku marca. Domagali się wypłaty zaległych pensji. Zarząd firmy zareagował tym razem błyskawicznie i wyrzucił dyscyplinarnie 145 osób. Wśród nich wszystkich związkowców. Doszło do okupacji siedziby spółki, walk z wynajętymi przez właścicieli ochroniarzami. Protestujący znów zostali wyrzuceni na bruk, tym razem dosłownie. Teraz mają do wyboru albo pikietowanie pod siedzibą, albo podział rzuconych im na żer 600 tys. zł i pożegnanie się z firmą na zawsze. Jeszcze niedawno byłaby to wiadomość dnia. I kolejnych. Wywołałaby medialną burzę. Potępienie. Bo przecież w Jedynce nie tylko wyrzuca się ludzi z roboty, ale pozbawia się związkowej ochrony wciąż pracujących. Jeszcze niedawno w Polsce, a nadal w krajach uważanych za cywilizowane, takie działania właścicieli wywołałyby strajki solidarnościowe wszystkich związków zawodowych. Demonstracje, starcia ze zwartymi oddziałami policji. Teraz protestująca tam „Solidarność” nie może liczyć nawet na solidarność innych struktur „Solidarności”. Cóż pozostaje protestującym? 600 tys. do podziału? Wypadnie po 4 tys. Czemu zubożałe społeczeństwo jeszcze nie wyszło na ulice, kiedy powtórzy się rok 1989, dlaczego nie ma wylewu żalu, determinacji?, pytają często publicyści. I zaraz odpowiadają, że społeczna frustracja wyładowywana jest gdzie indziej. Na stadionach, wśród subkultur młodzieżowych, w fali indywidualnej agresji. Tematem dnia w zeszłą środę był szturm ma nowo wybudowany pałac w Warszawie. Centrum handlowo-rozrywkowe Blue City. Zwarte oddziały kolejkowiczów oczekiwały, w pełnym rynsztunku, przez kilkanaście godzin na sygnał do starcia. Potem półgodzinna, intensywna bitwa i kilkudziesięciu poturbowanych, nawet rannych. Gdy oglądałem relację ze szturmu na Blue City, przypomniał mi się podobny, sprzed dwudziestu paru lat, gdy w Bielsku-Białej otwierano dom handlowy Klimczok. Tyle że wtedy i tam, czyli w PRL, konsumenci tratowali się wzajemnie, aby kupić cokolwiek. Bo coś na otwarcie sklepu mieli rzucić. Dzisiaj każdy widzi nadmiar towarów. Bój toczył się jedynie o pulę produktów promocyjnych. Odtwarzaczy DVD, wież stereo, komputerów. Pulę niewielką, jak się na miejscu okazało, i nie najwyższej jakości. Widząc młodych mężczyzn bijących się o kilkaset złotych, śliczne dziewczęta usiłujące konkurować z nakoksowanymi osiłkami, warto zapytać, czy warto im było wystawać kilkanaście godzin, tłuc się, zamiast ów czas przeznaczyć na zarobienie tych pieniędzy. Ale wielu młodych ludzi w naszym kraju uważa, że nie warto podejmować żmudnych, często nieskutecznych poszukiwań zarobku. Lepiej zapolować na promocję. Bo wtedy też można zarobić, odsprzedając z zyskiem. Świadomość społeczną zaczynają u nas kształtować supermarkety. Wyraźnie dzielącą ludzi wedle kategorii półek, z których mogą brać. W stołówce gimnazjum w Rabce już dokonano segregacji gastronomicznej dzieci. Te z bogatych domów, płacących 4 zł za obiad, dostają schaboszczaka. Pozostałe, finansowane z opieki społecznej, muszą się zadowalać promocyjnymi parówkami. I prawie wszyscy uznają to za stan właściwy, naturalny. Czas pierwszej „Solidarności”, hasła: „Wszyscy ludzie mają te same żołądki” to czas przeszły, niedokonany.     Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2004, 2004

Kategorie: Blog