Sejm nie jest od pisania historii – rozmowa z Andrzejem Celińskim

Sejm nie jest od pisania historii – rozmowa z Andrzejem Celińskim

To była straszliwa polska tragedia. Wcale nie było tak, że po jednej stronie stali wyłącznie bohaterowie, a po drugiej sami zdrajcy Dlaczego głosował pan przeciwko świętu „żołnierzy wyklętych”? – To nie była jedna przyczyna. Zazwyczaj mam trudności w podejmowaniu decyzji na „nie”. Po stokroć wolę mówić „tak”. Reaguję powoli – gdy nie zgadzam się z jakąś decyzją, czekam na potwierdzenie swojej niechęci do czegoś, co budzi mój niepokój, innymi, dodatkowymi czynnikami. Tak zresztą było kiedyś z odejściem z Unii Wolności, potem z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tak też było w przypadku uchwał historycznych podejmowanych ze szczególnym upodobaniem przez ten Sejm. Jakie były powody pańskiej niezgody? – Sejm nie jest od pisania historii. Jest instytucją stricte polityczną, a polityka nie ma innego czasu niż przyszły. Nie ma nawet czasu teraźniejszego, bo wszystko, co się dzieje w niej dzisiaj, skutki będzie miało w przyszłości. Polityka nie powinna być narzędziem rozprawy z historią. Nie dysponuje narzędziami badawczymi. Ma za zadanie przewidywać przyszłość kraju i świata, państwa i społeczeństwa, gospodarki i kultury, wypracowywać instrumenty wspomagania szans i neutralizowania zagrożeń. Jestem przeciwny zajmowaniu się przez Sejm historią. A jeśli już, to w sprawach i sytuacjach rzeczywiście wyjątkowych.  Ale przecież także inne parlamenty zajmują się historią. Niedawno Bundestag zwrócił się do rządu o rozważenie ustanowienia święta przesiedleńców. – Musi to być jakaś nadzwyczajna sprawa. Wtedy to może mieć sens. Przygotowywałem wizytę Lecha Wałęsy w Stanach Zjednoczonych w październiku 1989 r. Zabiegałem ze wszystkich sił o to, by doprowadzić do wystąpienia Lecha Wałęsy w Kongresie, przed połączonymi izbami. Nie przed zebranymi wspólnie senatorami i kongresmenami, ale właśnie przed „połączonymi izbami”. W rzeczywistości to jest to samo, ale symbolicznie nie. „Połączone izby” to instytucja zawarta właśnie w tej nazwie. Chodziło o to, by w historycznym dla Polski i Europy 1989 r. ustawić Wałęsę, a właściwie to Polskę, w jednym szeregu z gen. La Fayette’em i Winstonem Churchillem. Tylko ci dwaj cudzoziemcy przemawiali na waszyngtońskim Kapitolu do „połączonych izb”, nie będąc w tym czasie królem, prezydentem ani premierem. Tylko oni mieli przed sobą tę instytucję. Takich, którzy przemawiali do zebranych razem senatorów i kongresmenów, było wielu. Rozumiem więc i respektuję wagę symbolu. Ale niechże to będzie rzeczywiście wyjątkowa sytuacja.  Głosował pan zatem przeciwko niepotrzebnemu wikłaniu Sejmu w historię, a nie przeciwko konkretnej ustawie? – Nie. Rzecz jasna, ten historyzm przesadnie przez Sejm rozgrywany drażni mnie sztucznością i nieadekwatnością. Ale w tym przypadku głosowałem przede wszystkim przeciw tej konkretnej ustawie. Jej treść i uzasadnienie sformułowane przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego uświadomiły mi potrzebę zademonstrowania tego, że nie może być zgody na kłamstwo, na nadużywanie Sejmu w sprawach nie tylko niebędących w jego kompetencjach, ale na dodatek służących historycznemu kłamstwu. Tego było już za wiele. Wskazówką i bodźcem do wyrażenia protestu było dla mnie także to, że skądinąd normalni, uczciwi, przyzwoici na co dzień ludzie, których nie wolno mi podejrzewać o nieznajomość najnowszej historii Polski, położyli uszy po sobie przed swoistym szantażem moralnym ze strony tych, którzy zwykli się posługiwać w bieżącej walce politycznej kłamstwem historycznym. Życie mnie nauczyło, że przyzwolenie na małe kłamstwo w sferze publicznej rozzuchwala tych, którzy przywykli używać kłamstwa w walce o władzę. Ustawa o święcie „żołnierzy wyklętych” to właśnie ten szczególny przypadek – jest kłamliwa i szkodliwa. Wchodzi w taki nurt wychowania społeczeństwa, który opierając się na mitach, legendach tworzonych ad usum Delphini, zastępując wiedzę emocjami, czyni je bezbronnym wobec wyzwań przyszłości. Dla braci Kaczyńskich, podobne wychowanie stało się obsesją. Wykorzystali historię do wzmacniania takich postaw i zbiorowych zachowań Polaków, które we współczesnym świecie prowadzą raczej do narodowej klęski niż do sukcesu. Zaczęło się to od powstania warszawskiego. Brak w Warszawie właściwego upamiętnienia powstania, brak muzeum powstania był rzeczą zdumiewającą i zawstydzającą. Doceniam więc rolę Lecha Kaczyńskiego, jeszcze jako prezydenta Warszawy, w jego utworzeniu. Za to mu chwała. Jednak opisywanie powstania jako wielkiego sukcesu Polaków i fundamentu wielkiej dumy to absolutna bzdura. Podobnie jak ta część polskiej historiografii, która uczy czcić kolejne powstania, z których każde stawiało sprawę narodową w gorszej sytuacji niż w momencie ich wybuchu.  Fetujemy ten sukces także dzięki Lechowi Kaczyńskiemu, z którego inicjatywy Sejm ustanowił święto państwowe 1 sierpnia –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2011, 2011

Kategorie: Historia, Kraj, Wywiady