Nigdy dotąd Oscara nie zdobył polski film fabularny. Czy „Edi” ma szansę być pierwszy? W okresie oscarowym znanych filmowców najbardziej bolą ręce. Ostatnio Peter Jackson, reżyser „Władcy Pierścieni”, przyznał, że z ulgą powrócił do swego studia po męczącej kampanii ściskania dłoni. Jednak spece od promocji uznają zaszczyt osobistej rozmowy z twórcą filmu za najlepszą zachętę dla co znamienitszych członków Amerykańskiej Akademii Filmowej do głosowania na Oscara właśnie dla tego tytułu. Szacowne gremium zauważy kandydata wtedy, gdy sam do niego dotrze, bo akademicy nie mają obowiązku oglądać wszystkich filmów. Polscy filmowcy przekonują się o tym rokrocznie, ponieważ w każdej edycji wystawiamy swojego kandydata w kategorii najlepszy film obcojęzyczny. Zwykle jednak najpierw w kraju toczy się ożywiona dyskusja nad gustem selekcjonerów, pełna pomówień o kumoterstwo, a potem film jedzie do Stanów i przepada z kretesem. Czy „Ediemu” uda się zmienić tę regułę? Dziwny rok Dotychczas film reprezentujący Polskę wybierało grono ludzi związanych ze środowiskiem filmowym, wyłanianie przez przewodniczącego Komitetu Kinematografii. Jako że komitet zamknął swe podwoje, komisję selekcyjną powołał minister kultury. W tym roku przewodniczył jej reżyser i scenarzysta Feliks Falk, a pozostałymi jurorami byli: Dariusz Jabłoński, reżyser i producent filmowy, Jan Kidawa-Błoński, reżyser, scenarzysta i producent, Andrzej Kołodyński, krytyk i redaktor naczelny miesięcznika „Kino”, oraz reżyser Sławomir Fabicki, ubiegłoroczny nominowany do Oscara za krótkometrażowy film „Męska sprawa”. W ostatecznej rozgrywce liczyły się trzy tytuły: „Dzień świra” Marka Koterskiego, „Edi” Piotra Trzaskalskiego oraz „Głośniej od bomb” Przemysława Wojcieszka. Komisja uznała, że wszystkie te filmy w interesujący sposób reprezentują aktualne tendencje polskiego kina. I nie chodzi bynajmniej o desperackie kręcenie filmów bez pieniędzy, ale o szczery i otwarty sposób, w jaki mówią o rzeczywistości. W rezultacie zwyciężył „Edi” i dość nieoczekiwanie jak na polskie warunki okazało się, że wszystkich to cieszy. Zadowolony z wyboru był minister Waldemar Dąbrowski, który podkreślił, że komisja kierowała się nie tylko wartościami artystycznymi filmów, ale również szansami na arenie międzynarodowej. – Trudno sobie wyobrazić bardziej uniwersalny temat – mówi Andrzej Kołodyński. – Człowiek dobry pozostaje dobry bez względu na krąg kulturowy, w jakim przyszło mu żyć. O kryterium jakości mówił także przewodniczący Feliks Falk, gdy zaczęto dopatrywać się w tym werdykcie próby wsparcia, choćby moralnego, młodych filmowców. Nieliczni malkontenci pytali, dlaczego nie wzięto pod uwagę „Pragnienia miłości” Jerzego Antczaka czy „Zemsty” Andrzeja Wajdy, czyli widowiskowych produkcji znanych twórców. Jednak los ubiegłorocznego kandydata – „Quo vadis” – wystarczy za odpoweidź. Miał on być dowodem możliwości produkcyjnych polskiej kinematografii pomimo mizerii finansowej. Wierzono też, że członkowie Akademii to w większości ludzie powyżej 60. roku życia, którym kojarzyć się będzie pozytywnie nie tylko treść filmu, ale i nazwisko Jerzego Kawalerowicza. Nie pomogła nawet promocja z wykorzystaniem Jana Pawła II, jak złośliwie komentowano w prasie, i „Quo vadis” przepadło z kretesem. Dwa lata temu podobny los spotkał „Pana Tadeusza”, rodzimą superprodukcję, w dodatku w reżyserii laureata honorowego Oscara za całokształt twórczości, Andrzeja Wajdy. Urok poloneza nie rzucił Amerykanów na kolana. Polska proza Feliks Falk studził zapędy rozemocjonowanych krytyków i dziennikarzy, powtarzając, że przed „Edim” jeszcze długa droga. Każdy kraj ma prawo zgłosić jednego kandydata, na co narzekają tak prężne kinematografie jak francuska czy włoska. Oceną filmów obcojęzycznych zajmuje się 500-osobowa komisja, podzielona na kilka grup. Każda z nich ogląda kilka zgłoszonych filmów i bezpośrednio po pokazie akademicy oddają swoje głosy. Gdy ku ogólnemu zadowoleniu dokonano polskiego wyboru, zaczęła się proza życia naszego kina ostatnich lat – popierają je wszyscy, ale do wyłożenia pieniędzy nikt się nie kwapi. Ciszę wokół finansowania naszego kandydata próbowała przerwać łódzka posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska, inicjując zbiórkę na oscarową promocję „Ediego”. Zebrano zaledwie 3 tys. zł, a najwięcej dołożyli… złomiarze, koledzy po fachu głównego bohatera. Szum wokół filmu jest potrzebny, zwłaszcza gdy nie istnieją okoliczności – np. polityczne – przemawiające za daną nacją. Ale pospolite ruszenie niezawodnych internautów nie załatwi sprawy. Producent
Tagi:
Katarzyna Długosz