Brytyjskie puby znikają z powierzchni ziemi. A wraz z nimi znika kawał historii Florence, jak każdy szanujący się pub, o godz. 11 rano jest zamknięta na cztery spusty. Ale z wnętrza dochodzą metaliczne dźwięki. Co jakiś czas – odgłos wypuszczanej pary. W powietrzu zapach fermentacji, na podłodze kałuże. Z oparów wyłania się Peter Haydon, właściciel. Akurat trwa warzenie lokalnego piwa. – W Londynie to stosunkowo nowy trend, w przeciwieństwie do reszty kraju. Ludzie zaczęli sami wytwarzać piwo, gdy zorientowali się, że w ciężkich czasach można na tym zaoszczędzić – tłumaczy Haydon. Bo czasy są ciężkie. Florence to lokalny pub w Herne Hill, południowo-wschodnim Londynie, naprzeciwko stacyjki. Podobnie jak niezależna piekarnia (dla kogoś, kto przyjechał tu z centrum, ciastka są gigantyczne i szokująco tanie) i niewielka kwiaciarnia opiera się duchowi czasów z jego Starbucksami i supermarketami. Tyle że opierać się jest coraz trudniej. Statystycznie każdego tygodnia z mapy Wielkiej Brytanii znika 31 pubów. A wraz z nimi – kawał historii. Duchy Wellingtona i de Gaulle’a Chłopak był blady jak ściana, którą właśnie miał malować. Trochę potrwało, nim właściciel remontowanego właśnie The George przy Strandzie wydobył z niego, czemu przybiegł na górę zziajany. – Jakiś mężczyzna! Licho wie, skąd się wziął! Spoglądał po prostu na mnie, nie mówił nic, tylko się gapił – wydusił z siebie chłopak. – Jak wyglądał? – Tak jak ci ludzie podczas wojny domowej – brzmiała odpowiedź. – Ach, no to nie ma czym się przejmować. To tutejszy duch. Moja żona widuje go co chwilę – odparł właściciel, wyraźnie uspokojony, że nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Duch pamiętający XVII w. jest ponoć stałą i dość niegroźną atrakcją The George. Co innego lokator The Grenadier nieopodal Hyde Parku. Pewien oszukujący w karty żołnierz został tam pobity przez towarzyszy tak dotkliwie, że wkrótce wyzionął ducha, zamieniając się w widmo do dziś nawiedzające przybytek. Przemieszcza w kuchni przedmioty, stawia dudniące kroki w pustych pokojach, inne napełniając lodowatym powietrzem. W The Viaduct przy Holborn miejscowy poltergeist ma nieco drażniący zwyczaj unoszenia dywanów na parę centymetrów. W Bow Bells lepiej nie wchodzić do damskiej toalety. Tutejszemu duchowi od dziesięcioleci nie nudzi się ten sam (dość żenujący) dowcip – spuszczanie wody, gdy klientka siedzi na muszli. Sceptycy powiedzą, że wpływ na owe relacje świadków mają wychylane pinty. Ale londyńskie puby to z pewnością doskonałe miejsce dla tropicieli duchów przeszłości. W Grenadierze można by się też zaczaić na widmo adm. Wellingtona, który pokonał Napoleona pod Waterloo. W Fitzrovii poeta Dylan Thomas obijał gęby osiłkom śmiejącym się z przesiadujących tu homoseksualistów. Po przekroczeniu rzeki dojrzymy może ducha Charlesa Dickensa siedzącego w George Inn – jednym z ulubionych pubów (pisarz oddał lokalowi hołd w „Małej Dorrit”). We French House w sercu Soho spotykali się liderzy francuskiego ruchu oporu z gen. de Gaulle’em na czele. W pubach tanim piwem politycy przekupywali wyborców, autorzy napadu stulecia z 1963 r. dopinali zaś szczegóły swojego wielkiego planu. W brytyjską historię puby wplecione są na stałe. Ginowe pałace Korzeni pubów na Wyspach można się doszukiwać jeszcze w czasach rzymskich, gdy najeźdźcy stawiali swoje taberny. Od średniowiecza datuje się podział przybytków na gospody, tawerny i ale houses (pijalnie ale – piwa słodowego, dominującego tu przez stulecia). Rozwój poczty oraz usług powozowych przyniosły wysyp coaching inns, gdzie podróżni mogli dać koniom odpocząć i przespać się. Straciły one na znaczeniu, gdy kraj przecięły pierwsze tory kolejowe, a ostatnie ich chwile przedstawił w „Klubie Pickwicka” Dickens. W XVII w. miejskie puby zaczęły rosnąć w siłę, głównie dzięki dżinowi, przywiezionemu tu przez Holendrów po chwalebnej rewolucji (Glorious Revolution – bezkrwawa zmiana panującego z Jakuba II na Wilhelma Orańskiego – przyp. red.). To wtedy rozpleniło się pijaństwo, czego świadectwo mamy do dziś w postaci zgryźliwych rycin XVIII-wiecznego już karykaturzysty Williama Hogartha – pierwszego chyba ważnego malarza urodzonego na Wyspach. W następnym stuleciu niewiele pod tym względem się zmieniło. „W sobotnie wieczory,