Dopiero po latach zrozumiałem, ile dała mi praca z Pink Floyd i The Beatles Rozmowa z Alanem Parsonsem brytyjskim inżynierem dźwięku, muzykiem, kompozytorem i producentem Rozmawia Agata Grabau – Ulega pan modzie w muzyce? – W pewnym stopniu tak. Dzięki temu powstały np. moje projekty inspirowane literaturą, płyty „Tales of Mystery and Imagination” i „I, Robot”. Wtedy, w latach 70., wiele zespołów rockowych nagrywało piosenki inspirowane dziełami wielkich pisarzy. Mnie pomagały książki Isaaka Asimowa i Edgara Alana Poego. Lubiłem to, bo sprawiało, że pisanie było łatwiejsze: wiedziałem, co chcę powiedzieć. Teraz już nie mógłbym stworzyć czegoś podobnego, bo nikt by tego nie słuchał… Nie można oczywiście dać się zwariować i robić wszystkiego zgodnie z obowiązującymi trendami. Ale jeśli ktoś mówi, że zupełnie się nimi nie przejmuje, kłamie. – A współcześnie? Koncerty Alan Parsons Live Project to zwykle wielki show z pokazem świateł, laserów… To też trend? – Może… Gramy zwykle muzykę dobrze już znaną odbiorcom, ale wzbogacamy ją o atrakcje wizualne. Ta teatralność pokazu jest istotna, zabawa światłem, barwą, cieniem to jego integralna część. Nie można jednak, niezależnie od mody, przeładować sceny tymi elementami, bo sam pokaz stałby się ważniejszy od muzyki, którą ma przecież ilustrować. Wiele zależy też od miejsca koncertu, możliwości technicznych. Jeśli nie dopasujemy swoich zamiarów do możliwości, które zapewnia miejsce, wyjdzie to śmiesznie. Nie jesteśmy Pink Floyd – latających świń raczej się na koncertach Alan Parsons Live Project nie znajdzie. Pokaz, film czy światło nie są dla mnie integralnymi częściami muzyki. – Teledyski też nie? Klip do „Don’t Answer Me” był znany na całym świecie, zdobył m.in. prestiżową nagrodę MTV dla najlepszego eksperymentalnego wideo. To bez znaczenia? – To oczywiście bardzo miłe, bo spora część chwały przechodziła na nas, na zespół, ale tak naprawdę sam nie miałem nic wspólnego z przygotowywaniem teledysku. Cały mój udział polega na tym, że pojawiam się w klipie jako jedna z animowanych postaci. Zostawiłem pole do popisu specjalistom od animacji. Nie wtrącałem się. Ale z nagród oczywiście byliśmy dumni! Koncert za koncertem – Dajecie teraz o wiele więcej koncertów niż dawniej. – Tak, właściwie pierwszy koncert zespół zagrał dopiero w 1993 r., choć grupa Alan Parsons Project istniała dużo wcześniej. Przedtem woleliśmy nagrywać, niż występować. W końcu podjęliśmy decyzję, żeby wyjść na scenę. Wtedy chodziło przede wszystkim o promocję albumu. Nie od razu wyszło dobrze, straciliśmy sporo pieniędzy na tym projekcie, ale później było już tylko lepiej. – Lubi pan występować, czy decydują o tym względy finansowe? – Wszędzie na świecie przemysł płytowy jest w kiepskiej sytuacji, przypuszczam, że w Polsce muzycy mają ten sam problem. Moją pracą jest dziś przede wszystkim robienie show. Ostatnio przez dwa miesiące bez przerwy byłem w trasie, jeden koncert za drugim. Ale inaczej się dziś nie da. – Skąd te problemy? – Ludzie coraz częściej nie kupują płyt, tylko ściągają je przez internet. To ogromny problem, z którym chyba niewiele da się zrobić. Przypuszczam, że to samo będzie dotyczyć przemysłu filmowego. Internet jest coraz szybszy i przesył dużej ilości danych nie stanowi żadnego problemu. Można przesyłać i odbierać filmy i muzykę coraz lepszej jakości. Ludzie nadal będą chodzić do kina i na koncerty, ale sprzedaż płyt spada z miesiąca na miesiąc. Wyszedłem z cienia – Wróćmy do pana początków. Jak bardzo współpraca z Pink Floyd i The Beatles ukształtowała pana karierę? – Wtedy nie doceniałem tego wpływu. Byłem oczywiście szczęśliwy, że mogę dla nich pracować, przepełniała mnie duma i angażowałem się z całej siły każdego dnia, w każdej godzinie tej pracy. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to miało tak wielkie znaczenie dla mojej dalszej kariery. Chyba dopiero wtedy, kiedy zacząłem nagrywać własne projekty, zrozumiałem, ile dały mi tamte doświadczenia. – Pomagał im pan nie tyle jako muzyk, ile inżynier dźwięku. To wiązało się z koniecznością pozostawania w cieniu. – Może i tak, ale na początku byłem dumny przede wszystkim z faktu, że moje nazwisko w ogóle znalazło się na okładce płyty.
Tagi:
Agata Grabau