W sieci rządzi wojna

W sieci rządzi wojna

Internet stał się nowym polem walki. Kontrola nad nim zapewnia przewagę strategiczną 29 kwietnia 2011 r., podczas protestów w Darze, syryjskie władze zatrzymały 13-letniego Hamzę Alego al-Chatiba. Miesiąc później władze zwróciły rodzinie ciało chłopca. Wstrząśnięci ludzie opublikowali w sieci zdjęcia świadczące o tym, że był torturowany. W ciągu kilku dni oburzenie tym faktem wyraziło na Facebooku ponad 100 tys. osób, a 3 czerwca Syryjczycy wyszli na ulice. Dla wielu stało się jasne, że reżim Al-Asada skompromitował się ostatecznie i że dialog z nim jest niemożliwy. Ale tego dnia stało się także coś innego – syryjski rząd wyłączył internet. Przez kilka godzin Syryjczycy nie mogli korzystać z komunikatorów internetowych, sprawdzać poczty elektronicznej ani porozumiewać się na Facebooku. Pod względem logistycznym operacja nie była trudna do przeprowadzenia, bo na lokalnym rynku dominuje jeden, państwowy operator. O internetowym blackoucie lub shutdownie poinformowała firma Renesas, zajmująca się monitorowaniem ruchu w sieci. Po kilku godzinach internet przywrócono, ale akcja pokazała jednoznacznie, że w wojnach XXI w. został otwarty nowy front – w cyberprzestrzeni – i że kontrola nad nim daje przewagę strategiczną. Dyktator czyta twoje mejle Zastosowana przez reżim taktyka nazywa się wyłączaniem na czas (just in time blocking) i może być kluczowa, gdy chce się uniemożliwić skuteczną organizację np. masowych antyrządowych wystąpień. Trudno powiedzieć, jak ten konkretny przypadek wpłynął na rozwój wydarzeń w Syrii, niemniej jednak staje się jasne, że tak samo jak telefony stacjonarne można wyłączyć również komórki. Po podobne środki sięgnięto kilkakrotnie w trakcie rewolucji w Egipcie. Dostęp do mediów społecznościowych ograniczano w Jemenie i Bahrajnie. Rząd tunezyjski filtrował ruch w internecie. Arabia Saudyjska wprowadziła licencje dla blogerów. W Maroku aresztowano sieciowych aktywistów. Najgorszą reputację jako cenzor sieci ma Iran. I wreszcie Libia, gdzie po upadku reżimu odkryto całą maszynerię służącą do kontrolowania internetu. Chociaż w przypadku bliskowschodnich reżimów pierwszym skojarzeniem nie jest high-tech, pozory mogą mylić. Śródziemnomorskie autokracje nie obserwowały rozwoju technologii cyfrowych, siedząc z założonymi rękoma, tylko aktywnie dostosowywały aparat represji do wymogów nowych czasów. Pomagali im w tym partnerzy z Zachodu. Urządzenia służące do kontrolowania zawartości komunikatów przesyłanych za pomocą sieci Iranowi dostarczyło konsorcjum Nokii i Siemensa. W Trypolisie odkryto sprzęt dostarczany z Francji, a konkretnie z firmy Qosmos, która zaopatrywała także prezydenta Al-Asada. Dlaczego bliskowschodnie autokracje nie sięgały częściej po ten środek represji? Częściowo dlatego, by nie odcinać się od cennych źródeł informacji. Media społecznościowe mają większy zasięg i są znacznie tańsze w użyciu niż chociażby esemesy. O wiele łatwiej i taniej jest wysłać wiadomość do 1000 osób na darmowym Facebooku niż 1000 esemesów. I znacznie łatwiej jest rządowi namierzyć ów 1000 potencjalnych „wrogów systemu”. W kwaterach reżimowych służb specjalnych musiano rozważać wszystkie za i przeciw odcięcia ludzi od sieci, ale także pozbawienia się doskonałego źródła wiedzy o ich poczynaniach. Cyberwładza Jak zatem możliwa jest kontrola nad medium, które na pierwszy rzut oka wydaje się poza wszelką kontrolą? Przede wszystkim internet fizycznie jest gigantyczną plątaniną kabli ogarniającą cały świat. Jak w sieci dróg niektóre z tych kabli są ważniejsze, a inne mniej istotne. Policja ma większe szanse złapać uciekającego złoczyńcę na blokadzie umieszczonej strategicznie przy wyjeździe z miasta. W internecie też można postawić blokady w takich newralgicznych miejscach. Dzieje się to na co dzień. Dostawcy internetu mogą np. ograniczać przepustowość swoich sieci, tak aby pewnych treści płynęło mniej. Taki dostawca może się zorientować, że jego klienci masowo ściągają z sieci filmy, co wyraźnie odbija się na prędkości internetu. Żeby temu przeciwdziałać, zakłada specjalny filtr, który o połowę zmniejsza przepustowość dla tego rodzaju danych. Praktyka ta nazywa się data throttling (dławienie danych) i godzi w podstawową zasadę internetu, mianowicie w neutralność sieci. Zgodnie z tą zasadą wszystkie przesyłane treści mają równe prawo dostępu, nie można więc np. traktować poczty elektronicznej jako bardziej uprzywilejowanej niż przekaz wideo. W Polsce, według testu „Glasnost” opracowanego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 35/2012

Kategorie: Media