Rozmowa z Denzelem Washingtonem, aktorem, zdobywcą dwóch Oscarów Niełatwo być Afroamerykaninem w Hollywood, ale ja jestem dumny ze swojego pochodzenia – Jest pan jednym z najlepszych, najbardziej cenionych aktorów na świecie. Pana postaci filmowe mają nieprawdopodobny magnetyzm. – Magnetyzm? Dziękuję. No cóż, staram się pracować precyzyjnie, daję z siebie wszystko i odwołuję się do intuicji, którą mam równie dobrze rozwiniętą jak kobieta. – Przygotowując rolę, często pan ryzykuje? Grając w „Człowieku w ogniu”, o mało nie wpadł pan w alkoholizm. – Nie przesadzajmy. Po prostu w jednej ze scen mój bohater upija się w samotności i myśli o samobójstwie. Scena ta wydała mi się bardzo ważna i uwiarygodniłem ją, wypijając trochę wina, gdyż za whisky, w odróżnieniu od granego przeze mnie Johna Creasy’ego, nie przepadam. – Wielokrotnie współpracował pan z Tonym Scottem. „American Gangster” nakręcił pan z jego bratem, Ridleyem Scottem. Z którym lepiej się pracuje? – Z Tonym Scottem nakręciłem „Karmazynowy przypływ”, „Człowieka w ogniu”, „Déjŕ vu”. Znam go lepiej niż Ridleya. Zauważyłem, że pracują zupełnie inaczej. Tony rozrysowuje sceny na papierze, a potem je kręci. Ridley całą koncepcję ma w głowie. Obaj są profesjonalistami najwyższej klasy. Z obydwoma pracowało mi się fantastycznie. Z metra do auta – Podobno pracując z Ridleyem Scottem, odczuwał pan ogromną presję, to prawda? – Bzdura. Odczuwałem jedynie pełen profesjonalizm. Presję na planie odczuwałem w „Malcolmie X”, kiedy grożono mi śmiercią. – ?! – Nie chcę o tym mówić. – Czy dlatego bał się pan wcielać w role wielkich czarnych przywódców politycznych, takich jak Martin Luther King czy Nelson Mandela? – Bałem się, bo to ogromna odpowiedzialność. Chcąc kogoś takiego zagrać, trzeba wielokrotnie się zastanowić. Zadanie tego typu jest niezwykle pociągające, ale z drugiej strony, napawa ogromnym strachem. Wychowałem się w Bronksie i zawsze wiele dla mnie znaczyło, kiedy jakiemuś czarnoskóremu udawało się odnieść sukces w życiu. Jestem bardzo przywiązany do swoich korzeni i swojej społeczności i nie mógłbym sobie pozwolić na najdrobniejszy fałsz w portretowaniu swojego środowiska. – Zagrał pan w filmie „Metro strachu”. Czy często jeździ pan metrem? – Gdy mieszkałem w Mount Vernon, bezustannie poruszałem się publicznymi środkami komunikacji. Było to dawno. Od tamtego czasu nie jeżdżę metrem i w ogóle nie korzystam z publicznych środków komunikacji. – A jak się pan porusza? – W Los Angeles poruszam się samochodem. – Do Los Angeles przeniósł się pan w pogoni za karierą? – Tak, opuściłem Nowy Jork pod koniec lat 70. Nie mogę powiedzieć, że w Nowym Jorku nic nie robiłem, bo grałem w teatrze, występowałem w programach telewizyjnych. Ale chcąc odnieść sukces w aktorstwie, grać w filmach, zrobić karierę, trzeba w którymś momencie udać się na Zachodnie Wybrzeże. n Początki jednak nie były łatwe, wielokrotnie stykał się pan z rasizmem. – Miałem 12 lat, kiedy pierwszy raz nazwano mnie „czarnuchem”. Potem spotykałem się z różnymi objawami rasizmu i nietolerancji. – Dyskryminowano pana też w kinie? – Tak. Moje sceny miłosne z Mimi Rogers w „Gliniarzu z Karaibów” zostały usunięte, ponieważ producenci obawiali się radykalnych reakcji widzów. Niektórzy oburzyli się, że gram dziennikarza w „Raporcie Pelikana”, ponieważ w książkowym pierwowzorze bohater był biały. Niełatwo być Afroamerykaninem w Hollywood, ale ja jestem dumny ze swojego pochodzenia. Jednego z moich synów nieprzypadkowo nazwałem Malcolm. To na pamiątkę działacza murzyńskiego Malcolma X, którego zagrałem w filmie Spike’a Lee. Hierarchia ważności – Mówi pan, że początki nie były łatwe, ale w jednym z wywiadów powiedział pan też, że od razu widziano w panu człowieka szlachetnego, kogoś, komu można zaufać. – Widziano we mnie przyzwoitego faceta, bo takim zawsze starałem się być. Myślę, że nie zdarzyło mi się przekroczyć bariery przyzwoitości w znacznym stopniu. – Od początku też zaczął pan dbać o swój image? – Nigdy nie kreowałem drugiego Denzela Washingtona, zawsze starałem się być sobą. Być sobą to moje kredo. Trzymałem się też rad mojego wielkiego mistrza, świetnego aktora Sidneya Poitiera, który przypominał mi, że pierwsze cztery filmy, w których wystąpię, zdefiniują mój wizerunek w oczach widza.
Tagi:
Bogdan Kuncewicz