Silvana Fucito spod Neapolu sprzeciwiła się płaceniu haraczu mafii. Amerykański „Time” uznał ją za bohatera Europy 2005 roku Korespondencja z Neapolu Silvana Fucito, 53-letnia mieszkanka Portici koło Neapolu znalazła się na prestiżowej liście bohaterów Europy 2005 r. amerykańskiego „Time’a”. Została wyróżniona za odważną postawę w walce z kamorrą. Wśród wyróżnionych byli m.in.: Irlandczyk Bob Geldof za organizację charytatywnego koncertu Live 8 na rzecz głodujących w Afryce, Thierry Henry, francuski piłkarz, za kampanię przeciwko rasizmowi, Florence Aubenas, francuska dziennikarka uwięziona przez irackich terrorystów, hiszpański reżyser, Pedro Almodovar, i Placido Domingo, słynny hiszpański tenor. Silvana Fucito obróciła w rękach pękaty list. – Proszę podpisać, to polecony – powiedział listonosz. Podpisała. W tym momencie zadzwonił telefon. Dopiero gdy odłożyła słuchawkę, otwarła przesyłkę. Właściwie nie bardzo rozumiała – „Time Magazine” wpisał ją na listę bohaterów Europy, zapraszając na uroczystą galę do Londynu. Pokazała list znajomemu. Pooglądał. – Piszą, że wygrałaś nagrodę, ale musisz zapłacić, żeby ci ją przysłali – przetłumaczył nieudolnie. – Aha – pokiwała głową. – Tak właśnie myślałam. Rodzinie pokazała list dwa dni później. Nie sądzili, żeby było to coś ważnego, ale jedna z córek poradziła: – Zadzwoń do Jeffa. Tak zrobiła. Rzymski korespondent „Time’a” zachował się dość zagadkowo. Doradził, żeby poczekała, aż ukaże się numer magazynu z listą nagrodzonych. – Wtedy pani podejmie decyzję, co zrobić, pojechać do Londynu czy nie – powiedział. Numer ukazał się 3 października. – Od rana do czwartej po południu telefon dzwonił bez przerwy. Nie było gazety, z której by się nie odezwano. Telefonowali też korespondenci zagraniczni. Wtedy zrozumiałam, że rzeczywiście spotkało mnie coś ważnego – stwierdziła Silvana. Po raz pierwszy zrobiło się o niej głośno trzy lata temu. 9 września gangsterzy podpalili jej liczącą ponad 800 m kw. hurtownię farb i lakierów. Pożar był ogromny. Strażacy w żaden sposób nie mogli sobie z nim poradzić. Paliło się przez dwa dni. Ewakuowano mieszkańców całego siedmiopiętrowego budynku, w którym mieścił się sklep. Dopiero po trzech dniach mogli wrócić do mieszkań, a lokatorzy pierwszego piętra po półtora roku. – Kiedy nas zawiadomiono, że pali się nasz sklep, pojechaliśmy na miejsce, to niedaleko, już nie było co ratować. To nie do opisania, dzieci płakały, starcy, kaleki, wszyscy ci ludzie z przerażeniem na twarzach, cud, że nie było ofiar. Natychmiast postanowiliśmy złożyć doniesienie. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że to kamorra. Od miesięcy przychodzili po pieniądze, a myśmy odmawiali. To nie mogło tak trwać. Królestwo haraczu Płacenie haraczu jest w Neapolu czymś normalnym. Każdy sklep, piekarnia, zakład produkcyjny, usługowy, handlowy, pogrzebowy, każdy garaż opłaca się rządzącemu w dzielnicy klanowi. Według danych policji, roczny obrót w świecie przestępczym oblicza się na kilkanaście miliardów euro. Od czasu do czasu niewidzialna ręka rozwiesza na szybach sklepów i magazynów ulotki – całe miasto płaci pizzo (haracz). Niektórzy nawet ich nie zdzierają. I tak wszyscy wiedzą. Próby niezależności kończą się tu zwykle tak samo. Pożarem albo morderstwem. – Najpierw przychodzili po kilo farby, więc dawaliśmy, nie chcieliśmy ryzykować, 10 euro to nie majątek. Potem wymagania rosły. Kiedy żądali kilkunastu, kilkudziesięciu kilogramów, staraliśmy się grać na zwłokę, mówiliśmy, że nie mamy takiego koloru. Potem zaczęły się żądania pieniężne. Chcieli pożyczyć 10 mln lirów. Wykręcaliśmy się, jak mogliśmy. Pewnego wieczoru przyszedł jeden z nich i poprosił mojego męża do domu. Mąż wrócił roztrzęsiony. Wiedziałam, że jest na skraju wytrzymałości. Następnego razu, kiedy przyszedł wysłannik, poszłam ja. To ich wytrąciło z równowagi. Z mężczyzną mogli inaczej rozmawiać, grozić, bić. A tu kobieta. Poproszono mnie, żebym usiadła; mówili, żebym się nie bała, że oni dadzą nam opiekę. Powiedziałam, że nie mamy pieniędzy, że interesy słabo idą, że będziemy musieli zamknąć sklep. Tamtego wieczoru tak się skończyło. Potem wezwali mnie jeszcze raz – to było nawet śmieszne, bo powiedzieli, że szkoda byłoby zamykać tak kwitnący interes, że oni nam pomogą. Znałam to z opowieści – dać albo wziąć od kamorry oznacza to samo: przekracza się próg. Wiedziałam, że nadszedł
Tagi:
Małgorzata Brączyk