„Pręgi” to przede wszystkim film o miłości, a nie tylko przemocy w rodzinie Magdalena Piekorz – reżyserka, ur. w 1974 r. w Sosnowcu. Studiowała politologię, ukończyła reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Już w liceum współpracowała z katowicką telewizją, pisze wiersze. Nakręciła dotąd osiem dokumentów, m.in. „Dziewczyny z Szymanowa”, „Franciszkański spontan”, „Przybysze”, „Znaleźć, zobaczyć, pochować” i dokumentalny serial „Chicago”. Jej debiut fabularny „Pręgi” zdobył „Złote Lwy” na XXIX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. – „Magda zawsze chciała kręcić filmy” – tak wytłumaczyła pani sukces koleżanka ze szkoły filmowej. Opowiadała, że większość waszych kolegów dzisiaj robi reklamy, programy telewizyjne itd. A pani różni się od nich tym, że od zawsze chciała robić filmy i tego się trzyma. Czy dziś w polskim kinie taka koncentracja to jedyna metoda na zaistnienie? – Miałam po prostu też dużo szczęścia. Bardzo trudno u nas zadebiutować, zainteresować kogoś pomysłem. To wymaga bardzo dużego skoncentrowania i pracowitości. Ja nie byłam od 10 lat na wakacjach. Kończę jedną rzecz, zaczynam drugą, ale nie dlatego, że się uparłam, tylko dlatego, że to kocham. Wcale nie uważam, że reklama to coś złego. Bo zrobienie ambitnej reklamy na poziomie to też sztuka. Na pewno nie zrobiłabym sitcomu, bo mnie to nie interesuje. Rozumiem moich kolegów, bo muszą jakoś sobie radzić, ten zawód nie daje dużych pieniędzy – za dokument dostaję od telewizji 8-10 tys. zł, ale to honorarium za pół roku pracy. – Nagrodzone w Gdyni „Pręgi” zwykle są przedstawiane niesłusznie jako film o przemocy w rodzinie. Wiem, że broni się pani przed taką klasyfikacją. – Od samego początku chciałam zrobić obraz o dojrzewaniu do ojcostwa, o tym, jak dzieciństwo determinuje nasze życie. Ale przede wszystkim to jest film o miłości, o różnych jej odcieniach. Bardzo mi zależało na tym, żeby postać ojca można było obronić, żeby to nie był kat, który bije biednego chłopca – i mamy interwencyjny film na temat maltretowania dzieci. Niespecjalnie lubię, gdy sztukę miesza się z interwencją czy polityką. Oczywiście, jakiś znak na temat wychowania w tym filmie jest, ale pokazujemy tu ojca, który bardzo kocha syna, tylko źle definiuje tę miłość, co wynika z tego, że musi go samotnie wychowywać. Kiedy chłopak wymyka się spod kontroli, uważa, że musi go trzymać w ryzach, co ma sprawić, że on będzie w przyszłości normalnym, szczęśliwym, zdrowym, dobrze funkcjonującym człowiekiem. Tymczasem dzieje się zupełnie odwrotnie – naprawdę go tym krzywdzi. A potem Wojciech, który odrzuca miłość, bo nie kojarzy jej z ciepłem i dobrocią, także krzywdzi ludzi. Chciałam też pokazać tę dobrą miłość, która z kolei może zmieniać, a może nawet bardziej zadaję pytanie, czy może zmieniać… Chciałam opowiedzieć o moim pokoleniu. O czymś, co jest też naszym problemem, z czym każdy z nas ma jakąś trudność, z podejmowaniem decyzji, wzięciem na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka. – Jednym z najważniejszych wątków jest w filmie pewien bagaż z dzieciństwa, który nas determinuje na całe życie. Czy podczas pracy nad filmem zastanawiała się pani, jaki jest jej bagaż? – Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, byłam rozpieszczoną jedynaczką. Obserwowałam za to koleżanki w szkole, które miały trudniejsze relacje w rodzinie. Nawet w dokumencie bardzo mnie interesowały toksyczne relacje różnego rodzaju. Myślę, że niekoniecznie trzeba coś takiego przeżyć, żeby umieć o tym opowiedzieć. Nie jestem zwolenniczką teorii, że aby dobrze opowiedzieć o narkomanach, trzeba koniecznie brać narkotyki. Raczej chodzi tu o pewną umiejętność obserwacji świata. – Na końcu pozostawia pani widza bez jasnej odpowiedzi. Jest nadzieja, że miłość dziewczyny potrafi wyleczyć Wojciecha z przeszłości, ale nie daje pani pewności, czy im się uda. – Takie było założenie, żeby finał był w pewnym sensie otwarty, choć niektórzy odbierają go jako happy end. Właściwie tu mógłby się zaczynać kolejny film, bo dopiero teraz czeka tych dwoje praca, żeby ich związek przetrwał, muszą długo i dużo budować. On jest bardzo poraniony – forma wyznania miłosnego to pokazuje, on po prostu inaczej niż wierszem nie umiałby tego wyksztusić. Szczerość i prawdziwość są dopiero przed nimi. Mogę już teraz zdradzić, że mieliśmy przygotowane inne zakończenie, zdecydowanie negatywne. Ale ja lubię szczęśliwe zakończenia, choć nie jednoznaczne happy endy. Nie lubię filmów,
Tagi:
Katarzyna Długosz