Skrywana tajemnica żydowskiego miasteczka

Skrywana tajemnica żydowskiego miasteczka

Zdjęcie ze zbiorów Zbigniewa Przybycienia

Do dzisiaj w Klimontowie odnajdowane są ludzkie szczątki w różnych miejscach Piekielny raj Jadę do Klimontowa. Upał, duszno, pogoda niemal tropikalna. Ale za to – co za rajski widok! Kraina wśród sadów. Z góry, od Pęchowa, widać wieże klasztoru, poniżej – kolegiaty. Takie małe town, a takie duże budowle, dziwią się potomkowie dawnych mieszkańców, gdy przyjeżdżają tutaj z zagranicy. (…) Ciche spokojne miasteczko. Tak się wydaje, gdy do niego wkraczam. Jednak za chwilę okaże się miejscem mrocznym i pełnym niedomówień. Miejscem, w którym krew wypływa z domów, placów, spływa uliczkami. Docieram do źródła, by się przekonać, ile jest prawdy w zasłyszanych opowieściach o przerażających mordach, wykopywanych ludzkich kościach. Okrutne sceny wydostają się tutaj z każdego kąta. (…) Słyszę przestrogi. – Jeszcze niedawno, gdy ktoś pytał o dawnych mieszkańców, mógł nieźle oberwać. – Co chcesz pisać? Po co o tym wspominać? Myślisz, że z kilku rozmów powstanie książka? – odradzają mi niektórzy. (…) Cena W Klimontowie ciągle mówią o dawnych sąsiadach, ale jakby wstyd­liwie, na ucho, w zaufaniu. Może trochę bardziej otwierają się podczas jarmarku. Widocznie sprzyja nastrój. – Dlaczego przeszłość nadal jest skrywana? – zagaduję Mirosława Szeląga, który prowadzi w swoim domu niewielką izbę pamięci o dawnych mieszkańcach. – Czy naprawdę tak trudno mówić otwarcie? Wydusić wszystko, co siedzi w środku? Oczyścić się? – Boję się za dużo mówić – odpowiada. – Tutaj mieszkam. Czy warto do tego wracać? W końcu jednak decyduje się opowiedzieć o przerwanej ciągłości miasteczka. Przed wojną większość spośród 2 tys. mieszkańców stanowili Żydzi. Nic dziwnego, że po ich wysiedleniu Klimontów opustoszał. Jednak nie na długo. Opuszczone domy szybko zostały zasiedlone. Najpierw Niemcy pozwalali zamieszkać w nich tym, którzy mogli się przydać. Po wojnie, kto znajdował się bliżej władzy, miał odpowiednią legitymację, popierał nowe porządki, ten dostawał mieszkanie. Niektórym udawało się nie tylko zamieszkać, ale także nabyć prawo własności. Część Żydów wprawdzie wróciła po wojnie, ale nie zamierzała się osiedlać. Wiedzieli, że tutaj jest niebezpiecznie. Dawni właściciele przekazywali więc swoje nieruchomości jako darowiznę albo sprzedawali za śmieszne grosze, przysłowiowe wiaderko ziemniaków, worek zboża, mąki. Chcieli zachować ze swojego dawnego majątku cokolwiek i wyjechać. Państwo ludowe i tak zabrałoby im wszystko. W taki właśnie sposób niektórzy mieszkańcy Klimontowa stali się właścicielami majątków sąsiadów. (…) Mirosław Szeląg zapłacił ogromną cenę za swoje zainteresowania, opowiadania, gromadzenie starych gazet, książek, przedmiotów po dawnych sąsiadach. Gdy został radnym, ktoś puścił plotkę, że remontuje dom za żydowskie pieniądze. Na nic zdały się tłumaczenia, że miał parę złotych z diety, trochę z wynajmu lokalu. Że musiał coś zrobić ze starą chałupą, żeby się nie zawaliła. Ponownie startował na radnego, ale kojarzenie go z t a m t ą przeszłością nie wróżyło nic dobrego. Mirosław powiedział zbyt dużo. Przegrał wybory. Jest już stygmatyzowany. Sandomierska Gdy w sierpniu 1944 r. na tych terenach pojawiła się Armia Czerwona, z różnych kryjówek, zakamarków, chłopskich drewutni, ziemianek zaczęli wychodzić Żydzi. Pojedynczo. Jakieś niedobitki. Ci, którym udało się przeżyć. Przybywali z pobliskich wsi, przekonani, że zaczną normalne życie. Taką nadzieję miała Sabina Wajsbrot, którą w czasie wojny opiekowała się rodzina Bieniasów z pobliskiego Stawiska. Ich syn Stefan zakochał się w dziewczynie. Młodzi postanowili się pobrać. Jeszcze trwały boje o Berlin. W Klimontowie panowało bezkrólewie. Rządził, kto silniejszy. W połowie kwietnia 1945 r. Sabina Wajsbrot przygotowała się u sióstr zakonnych do chrztu i spowiedzi. Zaraz potem odbył się ślub. Przybyli wszyscy Żydzi akurat obecni w miasteczku. Weselni goście rozeszli się do dwóch domów – jedni znaleźli się na obrzeżach miasta, w domu Fajntucha przy Sandomierskiej, drudzy przy Opatowskiej. Następnego dnia wszyscy planowali wyruszyć do Łodzi. Ci z Sandomierskiej nie dotarli tam nigdy. W nocy z 16 na 17 kwietnia rozległy się strzały. Trwało to kilka, może kilkanaście minut. Ludzie bali się wychodzić z domów, a przez okna niewiele dawało się zobaczyć. 16-letnia wówczas Ania Kaniewska

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2017, 2017

Kategorie: Kraj