Śladami zesłańców w południowym Kazachstanie

Śladami zesłańców w południowym Kazachstanie

Janusz Kobryń wraz z rodziną Uktielbajewów przed mauzoleum Ahmeda Chodży Jesewi w Turkiestanie

„Za zakrętem góry ujrzeliśmy bloki mieszkalne, tu w Kazachstanie niespotykane. To Akżar. Widać ludzi wspinających się lub schodzących po stromych ścieżkach i niosących w sznurkowych torebkach kawałki chleba. Tak, tu widać, że jest chleb, którego u nas od pół roku nie było. Idziemy dalej i za następnym wzgórzem wchodzimy na teren doliny Aczysaj (gorzka dolina). Na stoku przeciwległej góry widać nasyp wyróżniający się żółto-czerwonym kolorem od ciemnoszarego tła kamienistej góry. […] To kopalnia – nasza nadzieja na chleb, jak nadzieją u Jacka Londona było Klondike i złoto”. Te słowa Witolda Stępnia, który jako wynędzniały z głodu 15-latek przeszedł pieszo kilkadziesiąt kilometrów w nadziei zdobycia pracy i chleba, dobrze opisują rzeczywistość lat 40. XX wieku.

Od wielu lat zajmuję się zbieraniem i publikowaniem relacji osób deportowanych do ZSRR. Wspomnienia te są systematycznie wydawane przez Koło Związku Sybiraków w Bystrzycy Kłodzkiej. Przygotowując do druku materiały często szukałem dodatkowych informacji o miejscach osiedlenia, interesowały mnie także losy współzesłańców różnych narodowości, stan zachowania osiedli. Dzięki współpracy z naszymi partnerami w Rosji uzyskałem wiele interesujących materiałów, udało się zorganizować kilka wyjazdów do dawnych osiedli specjalnych w Rosji i ustawić tam znaki pamięci.

Stosunkowo duża grupa mieszkająca w naszych okolicach (Kotlina Kłodzka) to sybiracy pracujący w kopalni rud metali kolorowych w miejscowości Aczysaj (spotyka się też warianty pisowni: Aczi-saj, Aczisaj; obecnie używa się kazachskiej nazwy Aszysaj) oraz w rejonie suzackim w południowym Kazachstanie.

Tak więc w roku 2017 przyszła kolej na wyjazd do Aczysaju. Z doświadczeń lat ubiegłych wiedziałem doskonale, że bez pomocy tamtejszych mieszkańców niewiele zdziałam: brak znajomości terenu, kontaktów, bariera językowa. Udało mi się skontaktować z nauczycielką miejscowej szkoły Sałtanat Dujsienową, po kilku rozmowach ustaliliśmy działania. Sałtanat rozpoczęła poszukiwania informacji i kontaktów w miejscowościach, które zamierzaliśmy odwiedzić (kołchozy zlikwidowano, a dysponowaliśmy tylko nazwami używanymi w latach 40.). Większość udało się zlokalizować. Słowem – można jechać!

Z początkiem lipca lądowanie w Szymkencie. Pierwsze wrażenie to upał, mimo że była dopiero piąta rano. Drugie wrażenie to świerszcze witające pasażerów w kolejce do odprawy paszportowej: weszły wraz z nami przez otwarte drzwi i zabawiały się w najlepsze przelatując z jednej osoby na drugą…

Kolejne wrażenie to ogromna życzliwość i gościnność Kazachów. Roza Orynbasarowa, jedna z osób, które pomagały mi w realizacji wyjazdu, poprosiła swoich znajomych, aby okazali mi (w razie potrzeby!) pomoc. W tłumaczeniu na język polski oznacza to: zakwaterowanie, wyżywienie i transport. Tradycje Jedwabnego Szlaku. Wiele osób tłumaczyło mi, że na Południu można wejść do dowolnego domu, poprosić o pomoc, jedzenie czy nocleg. Tamtejsza tradycja nie pozwala odmówić.

Z Szymkentu jadę do Kentau, a stamtąd do Aczysaju. Transport do małych miejscowości opiera się na prywatnych busikach i taksówkach. Najpierw należy znaleźć miejsce, z którego takowe odjeżdżają. To, z pomocą przechodniów, udaje mi się dość szybko. Wydaje się, że jestem jedynym pasażerem, a wszystkie taksówki do Aczysaju już odjechały. Po chwili podchodzi do mnie starsza pani z propozycją wynajęcia taksówki na dwie osoby (zawsze to taniej) – oczywiście, zgoda. Czekamy na okazję, a po jakimś czasie okazuje się, że chętnych jest nieco więcej… upychamy się jakoś i jedziemy we czwórkę na tylnym siedzeniu samochodu.

W Aczysaju kierowca zna wszystkich, jedziemy więc od razu do domu Sagiły i Rasyłbieka Uktielbajewów i ich córki Sałtanat. Po powitaniu jestem zaproszony na obiad. W ten sam dzień zabieramy się do pracy – idziemy na tzw. cmentarz na górze. Zgodnie z relacjami sybiraków pochowano tam kilku Polaków. Cmentarz położony jest na przeciwległym do kopalni stoku doliny, powyżej zabudowań. Do chwili obecnej stoi tam 15 żelaznych krzyży, w większości prawosławnych, na trzech zachowały się napisy: Jewdokija Sablina (1917-1932), Liamin Wiktor Piotrowicz (1942-1943), NN (nieczytelne nazwisko) 21 XI 41 – 5 XII 1941. W ostatnich latach ustawiono tam obelisk z wykutym prawosławnym krzyżem.

Z tego miejsca dobrze widać pozostałości po kopalnianych zabudowaniach i sztolnie prowadzące w głąb góry. Wydobycie zakończono w latach 90. i od tego czasu osada powoli pustoszeje. Kombinat „Polimietałł” był jedynym zakładem pracy, a warunki przyrodnicze są na tyle trudne, że o ewentualnym rozwoju rolnictwa trudno mówić.

Obchodzimy też górną część Aczysaju, zachodząc w miejsce, w którym znajdował się szpital. Chciałem je odnaleźć, podążając śladami fotografii ze zbiorów Bronisławy Golec (z domu Olchowik). Uwieczniono na niej personel szpitala, według relacji byli to zesłańcy wielu narodowości. Niestety, po budynku szpitala zachowały się już tylko fundamenty, to miejsce jest jednak dla nas punktem orientacyjnym – w pobliżu mieszkało kilka polskich rodzin, między innymi Wierniccy, Skopowie, Leszkiewiczowie. Oddam głos sybirakowi Władysławowi Wiernickiemu: „Niestety stan zdrowia ojca ciągle się pogarszał, nie mógł już samodzielnie się poruszać. Zmarł 13 marca 1943 r. Pochowałem go na kazachskim cmentarzu. Pomagał mi mój kolega, Rosjanin. Na cmentarzu wykopałem grób z wnęką z boku. Z naszej lepianki do cmentarza było około 300 m. Z kolegą rosyjskim zaciągnęliśmy ojca na cmentarz. Przykro było patrzeć jak jego głowa podskakiwała na nierównościach. Ciało miał bardzo wychudzone, sam szkielet, powleczony skórą. Chowaliśmy go bez trumny. Ciało ułożyliśmy na ziemi, przykryłem je kawałkiem materiału. Odmówiłem modlitwę i rozpłakałem się. Rosjanin pocieszał mnie: – Nie płacz, jest czas wojny, dużo ludzi teraz umiera, trzeba się z tym pogodzić. Przykryliśmy ciało ziemią, postawiłem skromny krzyż i opuściliśmy cmentarz. Długo po tej smutnej ceremonii pogrzebowej byłem przygnębiony. Mama również bardzo rozpaczała”.

Miejsce pochówku udaje się nam w przybliżeniu zlokalizować, niestety cmentarz nie zachował się, usypano tam drogę dojazdową do kopalni. Z tego względu decydujemy, że tabliczkę nagrobną Teofila Wiernickiego i tablicę z napisem „Pamięci obywateli polskich deportowanych w latach 1940-1941 spoczywających na tym cmentarzu” w językach polskim i kazachskim umieścimy na istniejącym cmentarzu „na górze”.

Schodząc w dół zatrzymujemy się przy pozostałościach po budynku FZO (szkoły przyzakładowej). To miejsce znam również z relacji i fotografii pamiątkowych, wykonywano je na tle dużego okna stołówki. Wolno idziemy w dół mijając kopalniane baraki, obecnie służące jako budynki mieszkalne.

Wieczór. Po kolacji dzieci gospodarzy uczą mnie gry w kości. Czym się gra w kości? Zgodnie z nazwą – kośćmi. Do gry używa się kości skokowych owiec, mają one cztery różniące się między sobą powierzchnie o tradycyjnych nazwach: tawa, buk, czyk, ałszy. No i tu się zaczęło: dzieci dochodzą do wniosku, że ze zrozumieniem reguł gry nie powinienem mieć problemu. Tak, zgadzam się. Tyle, że tłumaczą mi wszystko po kazachsku. Kiwam głową, że rozumiem, mając nadzieję, że jakoś to będzie… Gramy. Już wydaje mi się, że jako tako orientuję się w grze: rzucamy, celujemy, wybieramy te, które leżą w ten sam sposób… Kilka kości udało mi się wygrać – a tu gracze wołają: byr, jeke, ysz! (raz, dwa, trzy) i zanim się obejrzałem zgarniają kości do siebie. Porażka.

Na drugi dzień wstajemy wcześnie – upały przekraczają 50 stopni, jeśli mamy coś zdziałać, to do tylko do południa. Jedziemy przez góry do Bałdsu, po drodze krótki postój przy źródełku „Marusia” (według różnych wersji owa Marusia była Polką czy też Rosjanką), tu w źródlanej wodzie chłodzą się napoje mleczne: kumys (z mleka klaczy), szubat (z mleka wielbłądzic) i ajran (z mleka krowiego). Wszyscy czy też większość podróżnych tradycyjnie się tu zatrzymuje, także my wypijamy po czareczce szubatu, przy okazji omawiając dzisiejsze plany. Przejeżdżamy Szołakkorgan (we wspomnieniach spotyka się wersje Czułakkurgan i Czułak-Kurgan) i skręcamy w boczną drogę. Góry już za nami, wokół bezkresny suchy step. Ciemna plamka zieleni to prawdopodobnie Bałdsu (miodowa woda, we wspomnieniach spotyka się również pisownię Bałd-Osu-Zu). Tu w latach 40. mieszkało kilka polskich rodzin – tych, którzy nie zdążyli do armii Andersa. W obwodzie południowo-kazachstańskim było ich tysiące (wg danych Obwodowego Komitetu Wykonawczego z 10 grudnia 1945 r. – 4750 osób, a w dokumencie z 25 lutego 1946 r. mowa już o 7492 osobach; z kolei dokument z kwietnia 1942 r. mówi o 3622 polskich dzieciach przebywających w polskich domach dziecka).

Wjeżdżamy do Bałdsu, miejscowość wydaje się niewielka, lecz poza ogólną lokalizacją cmentarza (i to sprzed 70 lat!) nie mamy więcej informacji. Chwilę krążymy wypatrując mieszkańców, Rasyłbiek chwilę rozmawia ze starszą kobietą i jedziemy do miejscowego imama Tochtarbaja Imanbiekuły. Przywitanie, wyjaśniamy cel naszego przyjazdu. – Tak, pamiętam Polaków, tu mieszkała rodzina Lasek, bawiliśmy się razem! Ich ojciec to był taki wysoki mężczyzna, z długą brodą, tam byli Franciszka, Anna i Stanisław.

Wyciągam z plecaka zdjęcia, imam bez wahania pokazuje rodzinę Lasków. Wsiadamy wszyscy do samochodu i jedziemy na cmentarz. Jest – zachowany, ogrodzony siatką cmentarz wiejski, tu pochowano Rozalię Lasek. Jej brat, Stanisław, tak to opisuje: „W tym czasie zachorowała na szkorbut siostra Rozalia. Całe ciało miała opuchnięte. W ustach sczerniałe dziąsła, także gardło. Silna gorączka, spieczone wargi, cała w konwulsjach, traciła przytomność. Znikąd pomocy ani lekarstw. Na dwa dni przed śmiercią odzyskała przytomność i wówczas mieliśmy nadzieję, że wszystko minie i siostra wróci do zdrowia. Powiedziała tylko: – Mamo, proszę, umyj mnie i ubierz, bo jutro umrę. Mama z płaczem wykonała prośbę. Siostra Anna uwiła z gałązek dżusanu wianuszek na głowę. Wówczas Rózia mówi: – Mamo, prawda, że Staszek wróci jutro, bo czekam na niego. I dodała: – Chyba Bozia, Pan Jezus przyjmie mnie do nieba, gdzie spotkam się z siostrzyczką Stefcią i braciszkiem Wojtusiem! Cała rodzina na klęczkach przy jej łóżku modliła się wraz z nią. Nazajutrz wróciłem z ropą dla kołchozu. Wszedłem do naszej lepianki, a ona usiadła i powiedziała: – Żegnaj Staszku, ja odchodzę! i umarła w pełnej świadomości, żegnając się z całą rodziną. Znów ogromna rozpacz nie do opisania. Mama zemdlała i wszyscy z bólem i żalem żegnali już trzecią ofiarę z naszej rodziny. […] Na wzgórzu przy drodze znajdował się cmentarz kołchoźny, na którym było kilka mogił Polaków, Żydów oraz kołchoźników. Tam wybrałem z ojcem miejsce na wieczny spoczynek ukochanej siostrze Rozalii”.

Za zgodą imama mocujemy tabliczkę nagrobną Rozalii Lasek i dwujęzyczną tablicę…

W drodze powrotnej Tochtarbaj Imanbiekuły pokazuje nam pomnik poległych w czasie II wojny światowej. Widnieje tam 39 nazwisk, porównanie z niewielką liczbą mieszkańców Bałdsu pokazuje, jak wielki był koszt wojny.

Na pożegnanie wymiana uprzejmości, imam wpisuje do notesu pozdrowienia dla rodziny Lasek. Pojadą daleko – przez Polskę aż do Kanady, do mieszkającego tam 90-letniego Stanisława.

Dochodzi jedenasta, z nieba leje się żar. Kolejna miejscowość, Karabułak („czarne źródło”), leży nieopodal. Tak jak i Bałdsu – ciemnozielony punkt na bezkresnym szarym stepie. Moi przyjaciele dość szybko odnajdują dom Azimchana Żuzipbajewa, miejscowego imama. Zgodnie z tradycją jesteśmy zaproszeni do domu na poczęstunek, rozmawiamy, pokazuje zdjęcia. Sałtanat i Rasyłbiek tłumaczą po kazachsku cel naszych poszukiwań. Okazuje się, że także w Karabułaku pamięć o zesłańcach jest wciąż żywa. Udajemy się na pobliski cmentarz, położony na wzgórzu. Są tu groby mieszkańców aułu, syn imama pokazuje nam 12 obłożonych kamieniami mogił – to tu pochowano obywateli polskich zmarłych w Karabułaku. Wśród nich Stanisława Frydryka, który przeżył tylko kilka miesięcy… Ustawiamy tabliczkę nagrobną i dwujęzyczny znak pamięci. Ze wzgórza doskonale widać okolicę – szary wyschnięty step, żadnych drzew ani krzaków. Z jednej strony widać ciemne pasmo Karatau, z drugiej majaczą na horyzoncie domy – to Szołakkorgan. Wieje silny wiatr, temperatura dawno przekroczyła 40 stopni… Pora wracać.

Następnego dnia jedziemy ponownie w te okolice, ale skręcamy w drugą stronę. Dziś naszym celem są Kyzyłkul i Kyzyłkanat. Tam też w latach 40. mieszkali obywatele polscy, mamy przygotowane tabliczki z nazwiskami zmarłych. Podobnie jak wczoraj szukamy starszych mieszkańców, wypytujemy o kołchoz, domy, cmentarz. W Kyzyłkul imam Sawiet Nauanuły prowadzi nas na skraj wsi. Tu do lat powojennych znajdował się wiejski cmentarz, pochowano na nim kilkoro Polaków. Niestety nie ma już po nim śladu. Imam opowiada nam o Polce, która wyszła za mąż za Kazacha i została tu po wojnie. Jej synowie przyjeżdżają czasem do aułu, zostawiam więc adres z prośbą o przekazanie. Może za jakiś czas będę mógł uzupełnić zbiór zesłańczych relacji?

W Kyzyłkanacie mamy znacznie mniej szczęścia. Miejscowość jest duża, krążymy samochodem wypytując mieszkańców. Wszyscy potwierdzają: – Tak, cmentarz, jest, parę lat temu stały tam krzyże. Co do kierunku, w którym mamy jechać, zdania są już sprzeczne. Po godzinie krążenia po aule Rasyłbiek z naszym kierowcą Ramazanem decydują, że jedziemy na południe. Za Karabułakiem skręcamy w polną drogę, udaje się nam przejechać około dwóch kilometrów. Dalej samochód nie da rady, idziemy więc pieszo. Po kolejnym kilometrze po rozpalonym stepie widzimy ogrodzenie – cmentarz. Poszukiwania nie przynoszą efektu – znajdujemy wyłącznie mogiły muzułmańskie, wygląda na to, że jest to nowy cmentarz. A gdzie może być stary? Wokół step, rozpalony, suchy, nie ma na nim żadnego punktu orientacyjnego, niczego, co mogłoby być dla nas wskazówką… Rozdzielamy się i szukamy wokół. Upał wzmaga się, nie ma tu żadnej osłony, żadnego cienia. Usiłuję przekonać pozostałą część ekipy do zaprzestania poszukiwań i powrotu. Nic tu po nas! Rasyłbiek i Sałtanat nie dają za wygraną… jeszcze chwilę. Wracam wzdłuż drogi, widziałem tam metrowy krzaczek – mam nadzieję wcisnąć się w cień i poczekać na pozostałych. Krzaczek istotnie jest, więcej ma jednak kolców niż cienia. Okazuje się, że kolce wchodzą pod skórę prawie bezboleśnie, a po chwili palec pulsuje! Wysysam krew – może to jakaś trująca roślina? Do tego skończyła się woda, koniec, pora wracać. Któreś z nas zasłabnie i tyle będzie z poszukiwań.

Ruszam w stronę wsi, spróbuję poszukać wody. No, zobaczymy – jak to można wejść do domu i poprosić… Wchodzę i po kazachsku proszę o wodę. Z pełnymi butelkami wracam na drogę, wkrótce podjeżdża samochód i wracamy do Aczysaju.

Wieczorem jesteśmy zaproszeni do sąsiada, Biejsiena Żusupowa, na kolację. W jednym z pomieszczeń swojego domu (dawnego kopalnianego baraku) urządził on izbę regionalną. Są dywany, samowar, skrzynie na dobytek. Panuje tu półmrok. – Tak właśnie mieszkaliśmy – tłumaczy gospodarz – byle jaki kaganek, praktycznie w ciemności. Moi dziadkowie byli koczownikami, mieli swoje stada zwierząt, żyli w okolicach Suzaku. Kiedy w latach 30. w ramach kolektywizacji zabrano im wszystko, za chlebem poszli do Aczysaju, na kopalnię. Pracę dostali, ale dom, lepiankę, musieli zbudować sami. Tyle że dyrektor dawał belki stropowe, po jednej na rodzinę. Reszta konstrukcji i poszycie robiono z gałęzi, trawy i gliny.

Jednym z zaproszonych gości jest Chamzat, przyszedł z domrą. Wykonał dla nas mały koncert, w tym przejmującą pieśń o Karatau.

Następnego dnia Biejsien zabiera nas na spacer po okolicy. Nieopodal dawnego szpitala stoi lepianka – jedna z ostatnich, w której mieszkają ludzie. Gospodarze zajmują się hodowlą, nadeszliśmy w porze wieczornego udoju. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z osiołkiem. Z góry dobrze widać charakterystyczną górę z widlastym szczytem. Rozdziela ona osadę na dwie części. Biejsien tłumaczy mi, że przypomina ona oparcie szanyraka – centralnej części dachu jurty, a zarazem świętego symbolu domu. I tak chyba jest naprawdę – Aczysaj to i „gorzka dolina” (dosłowne tłumaczenie nazwy miejscowości), i dom – miejsce zamieszkania, które ocaliło wiele rodzin od głodowej śmierci…

W tekście wykorzystałem fragmenty relacji: Witolda Stępnia (maszynopis ze zbiorów Ośrodka KARTA), Stanisława Laska, Władysława Wiernickiego (Wspomnienia sybiraków. Zbiór tekstów źródłowych, Bystrzyca Kł. 2008). Specjalne podziękowania dla Stanisława Stykowskiego, który udzielił wielu cennych informacji dotyczących topografii terenu.

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy