Nie widziałam tego miasta od miesięcy, więc nic mi się w nim od dawna nie przytrafiło. Nie straciłam publicznie wiary – jak Jerzy Pilch w ogródku na krakowskim Rynku (opisał to ze szczegółami w felietonie z „Przekroju”). Nikt mnie nie kopnął (jak kiedyś, kiedy brałam udział w demonstracji). Nikt nie dopisał na teatralnym plakacie przy moim nazwisku „ta k…”. Nikt mnie też znienacka nie obdarował książką i nikt nie wciągnął do galerii sztuki, kiedy przechodziłam obok. Przestałam słyszeć szum – miejski łoskot: od elektrycznego szelestu zmywarki po huk estakady. Nie zmęczyła mnie nadpobudliwość sygnalizacji świetlnej. I tylko trochę tęskniłam. Ci, którzy potrafią odpoczywać, regularnie zrywają z miastem. „Jak miło jest zerwać z miastem”, opowiadają po powrocie. Mają lepsze krążenie, wygładzone rysy, spokojne spojrzenie, jakby zostali neofitami sekretnej religii (inaczej niż Jerzy Pilch, który stracił wiarę w piękne popołudnie). „Wyjedź na wieś!”, namawiają, kiedy jestem cierpka. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ma nam się zrobić wesoło, kiedy wdepniemy w kurzą kupę albo zmarzniemy, sikając o świcie. Nie wzruszają mnie indory ni gumiak ciężki od błota. Chociaż – tak jak Państwo – czuję, jak „pierścień okrążenia się zaciska”, kiedy budzę się w mieście, zasypiam w mieście i huk, smog, toksyczne chmury, chemiczne zachody słońca. Ale spróbujcie wyjechać z miasta – zaczniecie tęsknić do gorącego ciężaru kawy w styropianowych kubkach, do przypraw w ulubionym orientalnym sklepie, do papierosów gaszonych w obiadowych talerzach, do ekspozycji, do pośpiechu. My nie chcemy wiele: chcemy tylko spotkać te same osoby w tych samych miejscach. Te same miejsca w tych samych miejscach. Tych samych taksówkarzy. I chcemy festiwali wtedy, kiedy są festiwale. Wczoraj zaliczyłam pierwsze wyjście – z wieloma innymi rozglądałam się: nadal tu jesteście, synagogowe wróble? Dałyście sobie radę, szczury przy pizzeriach? Kamero przemysłowa numer 25 – nie tęskniłaś za naszym rozkołysanym chodem, za naszymi małymi przestępstwami? Przy Hiszpańskiej Księgarni spotykam właścicielkę Hiszpańskiej Księgarni, wejście ogrodzono blachą – jest remont, „nie ma za co żyć”. Ale przyszła, jest tą samą Ewą, uśmiecha się smutno. Stoi z nią pan z pierścieniami, ma masę szalonych pomysłów: jak uzyskać jakieś zwroty, jakieś granty. Opowiada zachęcająco, w jaki sposób się wzbogacić. Uśmiechamy się, kiwamy głowami. Nikt z nas nie sprawdza polecanych przez niego stron i tabel. W księgarni Tajne Komplety spotykam Karola, pokazuje mi okładkę „Cegły” – nowego numeru pisma literackiego. Okładka jest płaskim, przezroczystym workiem przytwierdzonym do tektury. W worku pływa żółta woda, wygląda jak siki. Niemrawo poruszają się w niej zeschnięte liście, jakieś wodorosty, tu i ówdzie kiep. „Mogłeś tam od razu narzygać – zagaduję. – I przyznaj się, to szlam z Odry”. Oburzony Karol odpala telefon pokładowy, pokazuje nagranie. Widzę go, stoi po kolana w morzu, raz na jakiś czas wyrwie mu się krzyk (widać, że jest bardzo zimno i wieje). Wymachuje plastikowym baniakiem, materiał biologiczny pobiera. „Widzisz? Widzisz?”. No, no. Redaktor Karol wzbudza mój szacunek. I przypominam sobie, jak artysta Jurek Kosałka wystawiał w galerii własne kamienie nerkowe – niczym klejnoty, na czerwonym aksamicie, w stojącej na podwyższeniu gablocie. Melduję, że w Rynku względny spokój, ogródki otwarte (czy ktoś, siedząc pod parasolem, traci właśnie wiarę, jak niegdyś Jerzy Pilch na krakowskim Rynku?). Wchodzę w podwórko z M. i A., kłócimy się. Jesteśmy wściekli, kłócimy się, więc idziemy naprawdę szybko. Gubię bidon. Chcę wracać. Korki są idiotyczne, idiotycznie męczące. Nie mam nic do picia. Miasto wraca do siebie. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint