Jest rok 2021 i wszystko już widzieliśmy. Od artysty Stelarca, który wyhodował sobie ucho na przedramieniu, po konceptualistkę Dani Lessnau, która umieściła mikroskopijne aparaty w pochwie, żeby fotografować swoich kochanków. Artysta Cezary Bodzianowski płacił guzikami za wynajem kajaków, Teresa Murak hodowała na swoim ciele rzeżuchę. Wpuszczone do specjalnych akwariów mrówki koncertowały w filharmonii, pokazując nam, czym, do cholery, jest muzyka. Jak więc to możliwe, że nadal w polu literackim w Polsce tak bardzo kłopotliwy jest śmiech? Dlaczego wzbudza opór i lęk wśród strażników kanonu? I kim są ci strażnicy? To najczęściej solidnie wykształceni badacze, którzy dzieło literackie umieszczają w stosownych kontekstach, świetnie znają tradycję i historię recepcji powieści czy wiersza. Ich poglądy, ukształtowane przez klasyczne teksty naukowe czy eseje, są integralne, spójne – i zamknięte. Dla niektórych z nich „Proces” Kafki to nadal przypowieść o systemie totalitarnym, a „Pani Bovary” Flauberta – opowieść o kretynce, która pomyliła życie z literaturą. Pełne powagi podejście do klasyki trzyma się nadal dobrze, jakby nowe przekłady nie ujawniały humorystycznych warstw powieści (jak to robi choćby przekład Ekiera, który przywraca żartobliwe znaczenie nazwiskom bohaterów „Procesu”). Jakbyśmy nie wiedzieli po lekturze rozmaitych listów i dzienników, że na domowych, kameralnych czytaniach – przyjaciele Kafki (i sam autor) zaśmiewali się z konfuzji bohaterów. Łukasz Musiał, który przygotował dwa lata temu anarchistyczne „Prozy utajone” Franza K., a teraz przełożył monumentalne dzienniki, stale zwalcza te przesądy, które są produktem „literatury jako instytucji”. Przesądy konserwujące stare odczytania wcale nie przysługują się w magiczny sposób kanonicznym powieściom, a ich rzekomi obrońcy są w rzeczywistości wampirami, wysysającymi z nich krew i zostawiającymi za sobą martwe truchło. Takie zombie-książki leżą potem w muzealnych gablotach napromieniowane spiżowym dyskursem jak dziennik Marii Skłodowskiej-Curie radem. Na szczęście zawsze znajdzie się jakaś przytomna bojówka rewolucyjna, która dzięki swoim awanturniczym odczytaniom wyprowadzi truchełko na spacer. Queerowa interpretacja „Pana Kleksa” Jana Brzechwy czy gotycka Białoszewskiego, której dopuścił się prof. Piotr Sobolczyk w swojej cudownej książce „Gotycyzm – modernistyczny sobowtór odmieńca”, pozwalają żywić nadzieję, że mała dewastacja wciąż jest możliwa. Z drugiej strony nadal towarzyszą nam żarliwe odczytania Flauberta, te, w których badacze na serio zastanawiają się za Jakiem Rancière’em, dlaczego Flaubert „zabił Emmę Bovary” (niedostosowana do statusu edukacja? Alienacja społeczna? Męska dominacja?). I nie chcą przyjąć rozwiązań ironicznych, może nie cyrkowych, ale przyznających prawo do istnienia rozsądnej oscylacji między ironią a solennością, czułością wobec bohaterów i pogardą. Bo na tym ufundowana jest ta powieść. Kim byłaby dla nas Emma, gdyby była tylko próżną kretynką, która ma niezdrowe aspiracje? Czym byłaby ta powieść, gdyby Flaubert rzeczywiście ukarał bohaterkę z pozycji moralnych jako nadetyk epoki – i potępił na tzw. zawsze? Dla rozrywki, w wydłużające się jesienne wieczory, miło jest wziąć do ręki „Panią Bovary” i popracować bezpośrednio na terenie wykopalisk. A kiedy już zaczniemy zaznaczać ołówkiem ironiczne dialogi, komentarze i sceny, kiedy pozwolimy sobie na śmiech (albo chociaż ironiczny uśmieszek) – zreflektujemy się. Kiedy Karol Irzykowski pisał w roku 1910 o „dostojnym bziku tragiczności”, znał już dobrze nasze polskie skłonności. Zanim krytycy sztuki zaczęli zliczać toporne, patetyczne pomniki w przestrzeni publicznej, zanim próbowano ocenzurować kilka wybitnych spektakli, zanim na krakowskim Rynku spoczęła głowa Mitoraja, zanim odpalono słynne miesięcznice – mieliśmy już tego bzika. Teraz trzeba wykonać pracę w przeciwnym kierunku i przy okazji się zastanowić, dlaczego nadal, gdzieś w głębi naszych trzewi czarnych, uważamy, że śmiech coś dziełom klasycznym odbiera. A on ani nie chce, ani nie może niczego zabrać. Jest demokratyczny, inkluzywny i dotlenia nas, choćbyśmy żarli węgiel i wdychali dobry, bo polski, tłuszcz. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint