Andrzej Bieńkowski z żoną Małgosią u nas. Andrzej – świetny malarz, wielki zbieracz i dokumentalista dawnej muzyki ludowej. Mam jego piękny obraz malowany na podkładzie piaskowym, krokodyl przy stole; przypomina płaskorzeźby egipskie. Andrzej w rozpaczy, bo dostrzegł, że ten obraz przez 40 lat swojego życia w moich mieszkaniach wyblakł. Zastanawia się, czy go nie odnowić, to jednak ryzykowna operacja. Andrzej za to nie wyblakł, jest nieco większy, a taki był kiedyś chudziak, to dlatego, że wszystko robi z wielką pasją i namiętnie. Dotyczy to też jedzenia, pracy, sztuki. Maluje teraz świetne rzeczy, ale moim zdaniem nie jest wystarczająco dostrzegany jako malarz. Żeby istnieć z powodzeniem w sztuce, trzeba mieć nie tylko talent i wytrwałość, ale także szczęście. Jego zbiory i zasługi dla muzyki ludowej są ogromne. Przyniósł mi swoją nową książkę „Trzymałem węża w garści”. Opowieść o polskiej wsi, o jej muzyce, o jego przygodzie z nią. Świetnie się to czyta. Andrzej ma drewniany domek na mazowieckiej wsi, pamięta, jak nie było w niej światła, teraz to już zupełnie inna wieś. A świat, który badał i dokumentował, już nie istnieje. Nawet na początku jego badań, pod koniec lat 70., ten świat stał na progu zagłady, na wiejskich weselach nie byli już potrzebni grajkowie. W miejsce prawdziwej muzyki weszło niestety disco polo. Od początku więc te badania miały charakter archeologiczny, zdarzały się rekonstrukcje, Andrzej z martwych powstawał staruszków, by po latach milczenia coś dla niego zagrali. Niemal mył ich, ubierał, brali w starcze dłonie już zakurzone instrumenty. I grali, jakby nie było tej przerwy, a on to rejestrował kamerą i opisywał. W tej muzyce Andrzej odnalazł wielką sztukę, skrzypków geniuszy, sztukę równoległą do klasycznej muzyki. Książka Bieńkowskiego świetnie uzupełnia trzy książki o polskiej pańszczyźnie, o naszej wsi, które niedawno się ukazały, a o których pisałem w felietonach. Pełna anegdot, pulsuje serdeczną ironią, ale jest w niej również jakaś groza polskiego, wiejskiego buszu. Tamten świat zapadł się w przeszłość, ale dawne myślenie: wiara w duchy, magia, trudne relacje sąsiedzkie, stosunek do świata – to wszystko w przekształconej postaci nadal jest w ludziach. To jest ta druga Polska, którą słabo rozumiemy. Którą dobrze zaś czuje PiS. Po spotkaniu Andrzej dzwoni do mnie. Nie spał w nocy, tak się przejął tym, że jego obraz wyblakł. Czy zgodzę się, że weźmie go ode mnie i spróbuje przywrócić mu światło? W zamian pożyczy mi jeden z nowych obrazów. Zachwycony jestem ostatnim okresem jego malarstwa, ono zresztą też nasycone wiejskim tematem. Wyczuwa moje pragnienie, by ten nowy obraz został u nas na stałe, więc mogę krokodyla wymienić na ten nowy. Jaka radość z tej propozycji. Krokodyla jednak teraz trochę żal. Inna sprawa, że gdy obraz długo wisi, to widzi się tylko ramy. Ciągle jestem taki łakomy na malarstwo, a przecież już wiem, że wszystkie obrazy zostawię, a moi chłopcy nie chcą z nami chodzić do muzeum, chociaż obaj ładnie rysują i malują. W 70-lecie śmierci Stalina w Moskwie znalazła się spora grupa wyznawców jednego z największych zbrodniarzy w historii naszej planety. Demonstrowali na placu Czerwonym z jego portretami i z czerwonymi sztandarami, jakaś babina całowała zdjęcie Stalina. A przecież najstarsi z nich mogli być małymi dziećmi, gdy umierał. Stalin i Hitler, dwaj zbrodniarze, którzy zdobyli serca, umysły i miłość milionów. Jak to możliwe? Stalin podobnie jak Hitler stał się figurą boską, zastępował Boga, którego znamy z religii. W mojej książce „Dom pisarzy w czasach zarazy”, historii domu na warszawskim Czerniakowie, gdzie w czasach stalinowskich mieszkała grupa słynnych wtedy pisarzy, jeden rozdział poświęciłem dniowi śmierci Stalina. Gromadząc przed wieloma laty materiał do książki, rozmawiałem z ludźmi, zbierając okruchy ich pamięci z tego właśnie dnia. Ułożyło się to w niezwykłą opowieść, równie komiczną, co straszną. To wszystko bardzo ciekawe z punktu widzenia psychologii wiary, wiary religijnej, ale też ideologicznej. Najwybitniejsi polscy artyści literaci, malarze, a także naukowcy przeżywali śmierć Stalina jak śmierć Boga. Dla niektórych był to groźny, nawet zły Bóg, ale Bóg. Dlatego nawet ci, którzy wiedzieli, że jest zbrodniarzem, czuli lęk, co będzie dalej. Dla wierzących świat, w którym umarł