Śmierć w jaskini

Śmierć w jaskini

Zostawili dziewczynę na skalnej półce nad siedmiopiętrową przepaścią i poszli spać Przyjechali do Podlesic w poprzedni weekend. Młodzi mężczyźni i dziewczyna. Postanowili zrobić imprezę w jaskini Wielka Studnia Szpatowców. Weszli do środka. Ona już nie wyszła. Według zeznań mężczyzn, znaleźli się w jaskini około godziny 18. Dotarli na dół i pili alkohol. Impreza trwała do północy. Wrócili po linach (inaczej się nie da). Dziewczyna podobno nie miała siły. Zostawili ją na półce skalnej, zabezpieczyli. I poszli spać. Kiedy się obudzili rano, stwierdzili, że jej nie ma. Spadła. Wezwali pomoc. – To jest jakaś bardzo niejasna sprawa – mówi naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR w Podlesicach, Piotr van der Coghen. – Widziałem wiele wypadków górskich, ale po raz pierwszy spotykam się z taką sytuacją, że po wypadku pozostali uczestnicy wyprawy najpierw robią porządek, a dopiero potem wzywają pomoc. Kuriozalne było również to, że skoro dziewczyna sama nie dała rady wyjść, postanowiono ją tak zostawić. Ona nie była równoprawnym uczestnikiem, ale początkującym. Nie znała technik wspinaczkowych. Ktoś został nad siedmiopiętrową przepaścią, a reszta poszła spać… Wprost z upalnego szlaku Najpierw asfaltowa droga, potem polna, kamienista, wreszcie ścieżka przez łąkę. Z jednej strony widok na Górę Zborów, z drugiej – ściana drzew. Cisza, spokój. Parę kroków w górę i widać skalne pęknięcie. W dole gliniasty lej zakończony ciemnym otworem. Jaskinia Wielka Studnia Szpatowców. Kilka metrów pochylni pod kątem 45 stopni, potem przewieszony próg, półtora metra niżej skalny mostek i „lufa” – wąska gardziel przepaści. 45 metrów. Nie ma się czego złapać. Ratownicy zjechali w dół, zrobili zdjęcia, zapakowali zwłoki dziewczyny i wydostali na górę. Ciało było już stężałe. To mogło oznaczać, że śmierć nastąpiła w nocy. Uczestnicy wyprawy posiadali sprzęt, ale, według van der Coghena, byli wspinaczami powierzchniowymi. – To mogę powiedzieć na podstawie swojego doświadczenia – wyjaśnia. – Mógłbym stwierdzić coś więcej po układzie lin, ale tych w jaskini nie znaleźliśmy. Dziewczyna była bardzo cienko ubrana. Tak, jakby trafiła tam wprost z upalnego szlaku. W jaskini panuje stała temperatura: plus cztery stopnie. Żeby nie wiem jak długo i ile ktoś pił, tyle godzin w takim stroju i w tej temperaturze nie jest w stanie wytrzymać. Tym razem ratownicy mogli tylko wydobyć ciało. Kilka lat temu nie byłoby kogo wzywać do wypadku. Batman z Jury Piotr van der Coghen jest z pochodzenia góralem, w którego żyłach płynie po dziadku belgijska krew. Magister resocjalizacji, ratownik górski, przewodnik, instruktor narciarski. Razem z żoną pracował w beskidzkiej grupie GOPR. W 1990 r. zostali z dwójką dzieci bez środków do życia. – Mieliśmy do wyboru albo czekać na pieniądze, albo coś zacząć. Nie chcieliśmy sprzedawać kapusty, więc wzięliśmy się za coś, o czym mieliśmy pojęcie. Van der Coghenowie znaleźli się w Jurze. Coraz bardziej modny stawał się survival. Założyli szkołę przetrwania dla dzieci. W obozowisku zjawiali się turyści z prośbą o pomoc. Zdarzało się coraz więcej wypadków. Nastawały czasy wspinaczkowego szału. Van der Coghen skrzyknął paru chętnych i na wariackich papierach utworzyli stację ratunkową. Zalegalizowali ją, a Zarząd Grupy Beskidzkiej GOPR zaakceptował. 28 października 1995 roku, na podstawie prawa o stowarzyszeniach, powołali Jurajskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Siedzieli w namiotach, a kiedy woda zamarzała, wracali do domów, zostawiając gdzie się dało swoje namiary. Łączność zapewniała prywatna komórka van der Coghena. Potem gmina w Kroczycach pozwoliła im zająć połowę zdewastowanej szkoły w Podlesicach. Zabrali się za remont, na klatce schodowej pozakładali haki, liny i uprzęże, żeby w każdej chwili można było trenować. Van der Coghen jeździł, prosił, załatwiał. Dorobiono mu przydomek „Batman z Jury”. I najczęściej pytano, czy w ogóle na Jurze jacyś ratownicy są potrzebni. Wypadki Kiedy przed laty pojechali na ratunek studentowi z Krakowa, który runął 15 metrów w dół Jaskini Koralowej, mogli się porozumiewać przez radiotelefon dzięki strażakowi. Później musieli już do siebie wrzeszczeć. Ale chłopak przeżył. Do ruin warowni w Bobolicach pojechali już na wezwanie do wypadku z kupionymi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Kraj