Na każdym oddziale szpitalnym powinna być izolatka z zakratowanymi oknami Był wtorek, godz. 19. Piotr otworzył okno i wyskoczył. Spadł z czwartego piętra na szpitalny dziedziniec. Kiedy do sali wszedł jego ojciec, Piotr już leżał na trawniku. Na plecach. Natychmiast zaalarmowano lekarza dyżurnego. Ale nikt nie mógł udzielić pomocy samobójcy, bo jedyne drzwi prowadzące na dziedziniec były zamknięte. Waldemar, ojciec Piotra, zbiegł na parter. Stał w oknie obok bezradnego lekarza i latarką oświetlał nieruchomą postać syna, zamkniętą w głębokiej na jakieś 5 m czeluści. Może miał jeszcze nadzieję, że Piotr żyje? Bo choć taki upadek zwykle jest śmiertelny, co najmniej raz do roku pojawia się informacja, że ktoś spadł z wysokości czwartego piętra i przeżył. A czasem, że z szóstego. Pociąg go nie zabił Co pół roku albo częściej w okolicach Sulejówka ktoś ginie pod kołami pociągu. Zwykle mężczyzna rzuca się pod skład Warszawa-Lublin albo Lublin-Warszawa, przed godz. 9 lub koło 14. Wtedy zawsze są utrudnienia w kursowaniu Szybkiej Kolei Miejskiej lub Kolei Mazowieckich, bo pociągi muszą wahadłowo jeździć po jednym torze. Śpieszący się do domu, do Warszawy albo na lotnisko Chopina pieklą się. „Przecież mógł tak odebrać sobie życie, żeby nie utrudniać życia innym”, piszą ludzie bez serc na forach internetowych. 13 listopada, w poniedziałek, w Sulejówku młody mężczyzna o nieznanych danych osobowych znalazł się pod kołami pociągu. Zginął. Tydzień później, też w poniedziałek, też w Sulejówku, około godz. 11.30, 30-letni Piotr próbował popełnić samobójstwo, rzucając się pod koła InterCity. Pociąg zwolnił, bo maszynista dostał informację, że przy torach stoi mężczyzna, który dziwnie się zachowuje i nie ma na nogach butów. Pociąg potrącił Piotra. Świadkowie wezwali pogotowie ratunkowe. Po chwili na miejscu wypadku był już ojciec Piotra. Powiedział ratownikom, że syn choruje na schizofrenię. Poszkodowanego przewieziono do najbliższego szpitala – Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie. Zapewne ratownicy wiedzieli, że szpital nie ma oddziału psychiatrycznego. – Pan Piotr został zarejestrowany w naszej izbie przyjęć 20 listopada o godz. 12.35 – informuje dr Jarosław Rosłon, dyrektor Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie. – Pacjent został przywieziony przez zespół ratownictwa medycznego i w związku z decyzją koordynatora ds. ratownictwa medycznego nie trafił od razu do właściwego miejsca ze względu na rozpoznanie. Szpital nie ma na to wpływu, a po przyjęciu pacjenta musi przede wszystkim zająć się jego leczeniem w miarę swoich możliwości. Tuż po przywiezieniu Piotra w izbie przyjęć pojawił się jego ojciec. Był zdenerwowany. Trudno się dziwić, bo syn już raz podjął próbę samobójczą. Było to w lutym 2016 r. Piotr próbował się utopić, ale policjanci z komisariatu rzecznego już siedem minut po skoku wyłowili go z Wisły. Przewieziono go do Szpitala Praskiego. Opatrzono mu urazy, przekazano do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Doszedł do siebie. Po opuszczeniu szpitala nadal był stale pod opieką lekarza psychiatry. 20 listopada 2017 r. miał kolejną wizytę. – Uważam, że syn nie powinien zostać przewieziony do szpitala w Międzylesiu – uważa ojciec Piotra. – Tam nie ma dyżuru ortopedycznego, nie ma oddziału psychiatrii ani neurochirurgii. Piotr powinien się znaleźć w szpitalu, który mógł mu udzielić wszechstronnej pomocy, np. w Szpitalu Bródnowskim. Piotr leżał na korytarzu izby przyjęć dwie godziny. Był podłączony do kardiomonitora. Ojciec jest przekonany, że w trybie pilnym powinien mieć wykonane prześwietlenie nogi, bo podejrzewano złamanie, i tomografię komputerową głowy, bo podejrzewano uraz. A skoro badań wciąż nie wykonywano, Waldemar zgłaszał lekarzowi swoje zastrzeżenia. Lekarz trzy razy nakazywał mu opuścić izbę przyjęć. A on wracał, by czuwać przy synu. Dopiero o 14.40 Piotr został przewieziony na oddział chirurgii ogólnej i naczyniowej. Ortopeda tego dnia go nie skonsultował. W drodze na oddział w końcu wykonano badanie rentgenowskie. Okazało się, że Piotr ma złamanie nogi z przemieszczeniem wewnętrznym i uraz czaszki. Na nogę założono szynę. – Na czaszce była tylko rysa, lekarz powiedział, że musi się sama zrosnąć – wspomina ojciec. – Ale kto wcześniej wiedział, bez diagnozy, że nie ma zagrożenia życia? Uważam, że lekarz na izbie przyjęć wykazał się niekompetencją i arogancją. Rodzina czuwała Ojciec Piotra nalegał, by szpital skontaktował się z psychiatrą syna. Wiedział, jak ważne jest, by niedoszłego samobójcę ochronić przed nim samym, czyli