Boję się wszelkich fundamentalizmów. I w polityce, i w religii, i w życiu zawodowym Rozmowa z prof. Janem Miodkiem – Koniugacje, koniunkcje, hipotaksy, derywaty et cetera… Gramatyka opisowa, historyczna – to na większości wydziałów filologicznych najmniej lubiane dziedziny wiedzy. Można powiedzieć dobitniej – to obowiązkowe zajęcia, których zaliczenie jest programową przeszkodą na drodze kariery przyszłych copywriterów, designerów, consultingerów, no, w ostateczności reżyserów, poetów i dziennikarzy… Panu wciąż udaje się gromadzić na wykładach tłumy studentów, a przed telewizorami miliony widzów. – Dzieje się tak dlatego, że w tych wszystkich odmianach, przemianach, wymianach i zmianach językowych kryje się tajemnica naszego życia, naszych kontaktów ze światem i innymi ludźmi. Język jest najistotniejszą cechą odróżniającą człowieka od innych stworzeń. To nie tylko kod służący do porozumiewania się. To genialnie złożony system, pozwalający barwnie opisywać otaczający nas wszechświat – wiedzę, piękno, dobro. Odkrywanie praw językowych jest moją pasją, a żar serca niekiedy potrafi być zarzewiem. Nie chcę popaść w patos, powtarzam to zresztą za Wittgensteinem, ale granice języków są najczęściej granicami świata – język jest formą naszego myślenia, naszego odczuwania, naszej tożsamości. Według mnie, zainteresowanie nim jest sprawą naturalną. – Czy zainteresowania językoznawcze wyniósł pan z rodzinnego domu? – Urodziłem się w Tarnowskich Górach i spędziłem tam pierwszych 17 lat życia. Pochodzę z rodziny inteligenckiej, nauczycielskiej. Ojciec uczył głównie muzyki, mama była polonistką. Miałem zawsze bardzo dobry, bliski kontakt z rodzicami. Nawet gdy mama sprawdzała wypracowania, obłożona stertami zeszytów, mogłem być tuż obok. I byłem. W ten właśnie sposób, zaglądając mamie przez ramię, spotykałem się niemal codziennie z Mickiewiczem, Kochanowskim, z językiem polskim. – Ale “na polu” spotykał się pan z zupełnie innym językiem? – Ojciec nigdy nie chciał, żebym był takim grzecznym chłopcem, co nigdy nie brudzi rąk i nie zdziera kolan. Dlatego od najmłodszych lat grywałem na podwórku w “fuzbal”. W szkole koledzy mówili po swojemu. A ja do dziś jestem obrońcą śląskiej gwary. I wszystkich gwar. Mam do nich stosunek wręcz apologetyczny! To nasze “małe ojczyzny” językowe! Niestety, nie wszystkie gwary były w przeszłości traktowane równoprawnie. O ile gwara podhalańska została bardzo dawno zaakceptowana, a nawet literacko nobilitowana, o tyle gwara śląska – jeden z najbogatszych i archaicznych języków, język pogranicza polsko-czesko-niemieckiego – była często fałszywie oceniana. Doprowadzono do tego, że wielu Ślązaków wstydzi się swojej gwary. To jeden z wielu błędów politycznych, jaki popełniono wobec Górnego Śląska. – Staje pan w obronie gwary, ale obecnie mieszkańcy polskich wsi i małych miasteczek mówią jakąś przedziwną nowomową, która jest przerażającą mieszaniną różnych dialektów ze zniekształconym językiem propagandowo-oficjalnym, okraszonym obficie wulgaryzmami… – Te ostatnie są prawdziwą patologią całej Polski. Polacy nie są gorsi pod względem gramatycznym niż Niemcy, Włosi, Amerykanie czy Anglicy. Szablonowy, nieporadny, okaleczony czy wręcz prymitywny język jest świadectwem sytuacji społecznej konkretnych środowisk. – Publiczność telewizyjnego programu “Ojczyzna – polszczyzna” składa się z osób w większości nie przygotowanych do specjalistycznych wykładów z lingwistyki… – To oczywiste, że inaczej rozmawia się na kongresie językoznawczym, a inaczej z dziećmi w szkole podstawowej. Każdy mówca musi mieć świadomość nie tylko tego, co mówi, ale i do kogo mówi. Popularność “Ojczyzny – polszczyzny”, liczne telefony i setki listów świadczą jednak o wysokim stopniu wtajemniczenia językowego widzów. Zresztą, moim celem nie jest przekazanie wszystkim Polakom wiedzy na poziomie uniwersyteckim. To byłoby absurdalne, niewykonalne założenie. Dobrze jest zasiać ziarno wątpliwości, która każe w odpowiednim momencie po prostu zajrzeć do słownika lub zatelefonować do poradni językowej. – Kim pan obecnie czuje się najmocniej? – Belfrem! Spełniły się właściwie moje młodzieńcze marzenia o dziennikarstwie, jestem obecny w prasie i w telewizji, ale wszędzie pozostaję belfrem. Ta rodzinna iskierka skłonności pedagogicznych ciągle żarzy się w moim umyśle. Czuję się przy tym człowiekiem spełnionym. – Pewnie wszyscy pytają pana o receptę na sukces? – Nie wiem, czy istnieje recepta na sukces, ale na pewno jest recepta na owo spełnienie zawodowe: lubić to, co się robi – robić to, co się lubi! Uwielbiam wakacje,
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska