Spór o kodeks pracy

Spór o kodeks pracy

Zarówno „Solidarność”, jak i OPZZ grożą falą strajków, jeśli zostaną wprowadzone zmiany zaproponowane przez rząd i pracodawców Niczym nieograniczone prawo zwalniania z dnia na dzień bez podania przyczyny, praca za półdarmo w godzinach nadliczbowych, znaczne skrócenie urlopów, a nawet całkowite zawieszenie uprawnień pracowniczych w sytuacji, gdy przedsiębiorstwo ma kłopoty finansowe – związki zawodowe są przekonane, że tak dyskryminująca będzie sytuacja pracowników po przyjęciu zmian w kodeksie pracy zaproponowanych przez rząd i pracodawców. Druga strona konfliktu, pracodawcy, przekonuje natomiast, że planowana liberalizacja przepisów doprowadzi do zmniejszenia bezrobocia i ożywienia gospodarczego. Większa swoboda w relacjach z pracownikami i zlikwidowanie barier biurokratycznych mają dać im możliwość odpowiedniego reagowania na zmieniające się szybko wymagania rynku. I związkom, i pracodawcom po wielu miesiącach dyskusji nie udało się dogadać i uzgodnić zmian, które w kodeksie można przeprowadzić. Swój projekt wnosi więc do Sejmu rząd. Jakie zmiany czekają nas w kodeksie pracy? Co będzie wolno pracodawcom, a co pracownikom? Czy bitwa o kodeks może przekształcić się w regularną polsko-polską wojnę? Bo nie ma pracy Gwałtownie kurczący się rynek pracy zmusił polityków do poszukiwania sposobów na ograniczenie zjawiska. Jednym z efektów narodowej burzy mózgów był wniosek, że aby wyjść z dołka, należy m.in. zliberalizować przepisy kodeksu pracy, by zapewnić pracodawcy większą swobodę działania i obniżyć koszty zatrudnienia. Leszek Balcerowicz, szef NBP, były wicepremier i minister finansów (UW), szacuje, że może to zmniejszyć stopę bezrobocia nawet do 10%. Tak optymistyczny nie jest premier Leszek Miller. Nie obiecuje natychmiastowej poprawy, ale przekonuje, że zmiany z pewnością wpłyną korzystnie na rozwój gospodarczy. – Nie można powiedzieć, że liberalizacja kodeksu od razu wpłynie na wzrost zatrudnienia. Takich rzeczy nie można dokładnie wyliczyć. Są jeszcze inne, pozakodeksowe zależności, np. koniunktura, która nakłada się na złą strukturę zatrudnienia – zastrzega Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Takie postawienie sprawy budzi jednak zaniepokojenie związków, które – zgadzając się na ograniczenie części praw pracowniczych – chciałyby mieć gwarancje, że przyjęcie tych restrykcyjnych rozwiązań na pewno poprawi sytuację na rynku pracy. W lutym ub.r. do rozmów zasiedli przedstawiciele Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych oraz Związku Rzemieślników Polskich i Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. „Solidarność” zapoznała się z propozycjami przedstawionymi przez pracodawców i zdecydowała się nie brać udziału w kolejnych spotkaniach. – Nie interesowały nas rozmowy, w których nie było partnerstwa. Zostaliśmy postawieni pod ścianą. Mieliśmy po prostu ustąpić wszędzie tam, gdzie pracownicy są jeszcze chronieni przez prawo. Dla nas było to niedopuszczalne – powiedziała Ewa Tomaszewska z „Solidarności”. Pod koniec stycznia pracodawcy i związkowcy przygotowali wspólne stanowisko, które miało być przedstawione na posiedzeniu Komisji Trójstronnej. Ale plany kierownictwa OPZZ i przedstawicieli PKPP wzięły w łeb, kiedy niespodziewanie Rada OPZZ zerwała wstępne porozumienie. Ubiegłotygodniowe fiasko negocjacji sprawiło, że rząd przedstawił własny projekt zmian kodeksu ujęty w ramach programów „Przede wszystkim przedsiębiorczość” oraz „Pierwsza praca”. Minister pracy, Jerzy Hausner, stwierdził, że jest to tylko propozycja do negocjacji. Propozycje te wychodzą naprzeciw firmom małym i średnim, traktowanym po macoszemu przez kodeks opracowany na potrzeby wielkich zakładów. O ostatecznym kształcie zdecydują wyniki rozmów w Komisji Trójstronnej. Ale nawet w przypadku sprzeciwu związków zawodowych nie ma szans, aby rząd wycofał się z planów zliberalizowania kodeksu. Według planów, dokument ma trafić do parlamentu jeszcze pod koniec lutego. Znowelizowana ustawa miałaby wejść w życie trzy miesiące po uchwaleniu. W ten sposób, po wielomiesięcznych sporach, sprawa mogłyby się zakończyć do końca roku. Łatwiej przyjąć – łatwiej zwolnić Jeśli rządowi udałoby się przeforsować swoje propozycje, pracodawca mógłby aż przez trzy lata podpisywać z pracownikiem umowy na czas określony (obecnie można zawrzeć dwie umowy na czas określony, trzecia musi być stała). W ten sposób pracodawca nie byłby obciążony kosztami związanymi ze zwolnieniem pracownika (odprawa, dni wolne na poszukiwanie pracy), więc – jak przekonują przedsiębiorcy – właściciel firmy nie bałby się czasowo zwiększać liczby etatów. Takie rozwiązanie motywować ma też do większej wydajności. Obecnie – twierdzą – rzetelna praca większości zatrudnionych kończy się z chwilą podpisania umowy na stałe. – Teraz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2002, 2002

Kategorie: Kraj